W moim pierwszym dniu pracy nowy dyrektor z uśmiechem na twarzy przesunął po moim biurku dokumenty o rozwiązaniu umowy. Dział prawny przeczytał tylko jeden wers z mojej pierwotnej umowy i zamilkł. Podczas pilnego wezwania zarządu prezes wyszeptał do telefonu: – Pzepisy
Reklama
Reklama
Reklama

W moim pierwszym dniu pracy nowy dyrektor z uśmiechem na twarzy przesunął po moim biurku dokumenty o rozwiązaniu umowy. Dział prawny przeczytał tylko jeden wers z mojej pierwotnej umowy i zamilkł. Podczas pilnego wezwania zarządu prezes wyszeptał do telefonu:

Zwolniony pierwszego dnia, stałem się właścicielem patentów: Upadek dyrektora w zarządzie | Zemsta korporacji.

Pierwszą czerwoną flagą nie był ochroniarz, który rzucił mi przepraszające spojrzenie, jakbym właśnie wszedł na własny pogrzeb. Nie był nawet mój urwany klucz dostępu. Nie, prawdziwy cios w brzuch nastąpił, gdy otworzyłem drzwi do laboratorium i zobaczyłem jakiegoś dzieciaka siedzącego przy moim biurku z nogami w górze i pijącego z kubka z napisem „ Innowator nr 1 na świecie” .

Nazywam się Lucas Parker, mam czterdzieści siedem lat i trzy miesiące temu kierowałem tym laboratorium projektowania układów scalonych. Moje nazwisko widniało na drzwiach, na patentach, na harmonogramach prototypów. To ja stworzyłem architekturę przetwarzania AI, która utrzymała ten startup przy życiu, gdy nasza runda finansowania serii A wyglądała jak katastrofa kolejowa na Sand Hill Road.

Chłopak spojrzał w górę z tym swoim zadowolonym uśmiechem i powiedział: „Pewnie jesteś Lucas. Ja jestem Caleb Morrison, nowy dyrektor ds. innowacji”.

„Nowy dyrektor?” Zamrugałem dwa razy.

Pięć lat temu to ja wszedłem do tego betonowego bunkra pełnego oscyloskopów i płytek drukowanych. Włożyłem w to wszystko – dwadzieścia godzin na dobę, opuściłem rodzinne obiady, dwa święta Bożego Narodzenia spędziłem na debugowaniu usterek produkcyjnych. Teraz Caleb, ze świeżo upieczonym MBA i tanią wodą kolońską, siedział na moim krześle, jakby zawsze było jego.

Wstał z teatralnym współczuciem i wyciągnął z szuflady mojego biurka kopertę manilową.

Dział HR chciał załatwić to formalnie, ale uznałem, że tak będzie sprawniej. Witamy z urlopu. Możesz już czuć się zastąpiony.

W kopercie znajdowały się dokumenty dotyczące rozwiązania umowy i klauzule o odprawie, wstępnie wypełnione obraźliwymi kwotami, jakie podaje się komuś, o kim zakłada się, że nie będzie się sprzeciwiał.

Nie krzyczałem ani nie trzasnąłem drzwiami. Po prostu się uśmiechnąłem, wyjąłem jego tani długopis z kubka i podpisałem się w księdze gości, a nie na formularzu wyjścia. Oddałem długopis ochronie i zapytałem, czy potrzebuję eskorty. Strażnik po prostu przepuścił mnie przez bączka, jakby ćwiczył to od tygodni.

Jechałem do domu z tą kopertą na tylnym siedzeniu jak bezwładny balast. Do nikogo nie dzwoniłem, nie załamałem się. Po prostu zaparkowałem, wszedłem do mieszkania, nalałem sobie whisky i wyciągnąłem z szafki oryginał umowy o pracę.

Klauzula 9.3.

Nie myślałem o tym od lat. Pomiędzy umowami o naliczaniu urlopu a umowami o zachowaniu poufności kryło się zdanie, o które walczyłem pięć lat temu, gdy byli zdesperowani, a ja wciąż miałem przewagę: Wszystkie badania i prace podlegające opatentowaniu pozostają własnością strony, która je stworzyła, chyba że zostaną wyraźnie przeniesione.

Przeczytałem to dwa razy, gdy kostki lodu w mojej szklance zaczęły się topić.

Nie było żadnych dokumentów transferowych. Ani wtedy, ani teraz.

Nie tylko zapoczątkowałem badania – to ja byłem tymi badaniami. Każda linijka kodu, każdy schemat obwodu, każda specyfikacja produkcji, każdy wniosek patentowy z dopiskiem „L. Parker” na dole. W sumie sześć wniosków, i żaden nie zawierał przeniesienia praw.

Nie mieli pojęcia, co zrobili.

Podczas gdy Caleb był zajęty drukowaniem wizytówek i udawaniem, że zna się na fizyce półprzewodników, właśnie zwolnili osobę dzierżącą klucze do całego ich królestwa własności intelektualnej. Nie zamierzałem jednak szturmować bram. Zamierzałem pozwolić im wejść prosto w ogień z zawiązanymi oczami.

Siedziałam w kuchni i wszystko sprawdzałam. Na stole leżały rozłożone dokumenty wypowiedzenia, a pośrodku leżała kartka papieru, którą napisałam z chirurgiczną precyzją pięć lat temu. Punkt 9.3 brzmiał tak sucho, ale pamiętałam wszystko o jego negocjowaniu.

Trzecie spotkanie z ich prawnikiem założycielem. Byłem nikim z doktoratem i całym szeregiem projektów układów scalonych, które mogłyby zrewolucjonizować przetwarzanie AI. Byli istnym bałaganem ambicji i oparów kapitału wysokiego ryzyka. Oni chcieli szybkości, ja chciałem ochrony. Przesunąłem więc tę klauzulę po stole i powiedziałem: „Jeśli ta firma zostanie kupiona albo zbankrutuje, chcę, żeby moje nazwisko widniało na tym, co stworzyłem”.

Prawnik uniósł brwi, ale ja obstawałem przy swoim.

Przeszukałem stare maile, archiwa Slacka i to zakurzone pudełko z etykietą „ rzeczy służbowe” w mojej szafie. Wyciągnąłem wszystkie dokumenty, które złożyłem w USPTO. Sześć patentów, wszystkie powiązane z tą samą podstawową technologią – architekturą jednostek przetwarzania neuronowego do akceleracji sztucznej inteligencji. Dla większości ludzi to sucha, nerdowska sprawa, ale dla inwestorów to był potencjał na zysk.

Każdy wniosek był wpisany moim imieniem. Tylko moim. Żadnych dokumentów przeniesienia, żadnych współpodpisów, żadnej cesji praw. Zupełnie jakby nigdy nie myśleli, że odejdę, że jestem dla nich wystarczająco ważny, żeby się bronić.

Otworzyłem LinkedIn i wyszukałem stronę firmy. Nic o moim odejściu. Tylko jakieś korporacyjne bzdury o „transformacji przywództwa” i „rozbudowie rurociągu nowej generacji pod wodzą Caleba Morrisona”.

Potem znalazłem ich najnowszy komunikat prasowy. Przygotowywali się do rundy C. Czterdzieści milionów dolarów. Czterdzieści milionów dolarów w oparciu o architekturę chipa, którego własność intelektualna nigdy nie została przeniesiona, a którego fundamentalne badania wciąż widniały pod moim nazwiskiem w federalnej bazie danych.

To nie była zwykła kradzież. To była kradzież tożsamości.

Sięgnąłem po telefon i wybrałem numer, którego nie używałem od lat.

„Michelle, tu Lucas Parker. Nadal zajmujesz się sporami dotyczącymi własności intelektualnej?”

Chwila ciszy. Potem: „Lucas. Myślałem, że zniknąłeś z mapy”.

„Byłem na urlopie sabatycznym” – powiedziałem. „Wróciłem. I mam coś, co na pewno zechcesz zobaczyć”.

Spotkaliśmy się z Michelle następnego ranka w barze niedaleko uniwersytetu. To samo miejsce, do którego chodziliśmy, kiedy błagałem o pomoc pro bono w czasie mojego stażu podoktorskiego. Zamówiła czarną kawę i jajka. Przesunąłem teczkę po stole. Otworzyła ją, a jej wzrok przesunął się od klauzuli do patentu i daty złożenia wniosku.

„Masz to wszystko jeszcze?”

„Nie pozbywam się dźwigni.”

Odchyliła się do tyłu, trzymając kawę w dłoni. „Ten punkt jest czysty. Popełnili gigantyczny błąd”.

Siedzieliśmy tam, gapiąc się na tykającą bombę zegarową, oboje doskonale wiedząc, jak to się potoczy, jeśli będziemy cierpliwi. Bo kradzież IP boli tylko wtedy, gdy jest publiczna. A ci głupcy mieli zamiar ujawnić się publicznie.

Nie szturmowałem bram. To byłoby za łatwe, za głośno. Zrobiłem coś o wiele bardziej niebezpiecznego – ucichłem. Pozwoliłem im zapomnieć o moim istnieniu. To najlepszy kamuflaż w korporacyjnej Ameryce: cisza.

Za tą ciszą śledziłem wszystko. Założyłem jednorazowy adres e-mail i zasubskrybowałem każdy newsletter dla inwestorów, jaki udało mi się znaleźć. Ustawiłem Alerty Google dla „serii C”, „architektury chipów”, „Caleba Morrisona” i mojego ulubionego – mojego własnego imienia i nazwiska, „Lucas Parker”. Każdy ping był jak uderzenie w bęben.

Jeszcze nie.
Jeszcze nie.
Jeszcze nie.

Dwa tygodnie później nadszedł pierwszy prawdziwy sukces. Blog branżowy opublikował zapowiedź zbliżającej się konferencji inwestorów.

Przełomowy producent półprzewodników ogłosi przełomową platformę AI podczas okrągłego stołu serii C. Na stole jest 40 mln.

Brak nazwy firmy, ale sformułowanie było znajome. Zbyt znajome.

Kliknąłem i przeskanowałem zrzuty ekranu osadzone w poście. Slajd 4. I oto był – diagram pokazujący wskaźniki wydajności przetwarzania w sieciach neuronowych. Ten sam, który stworzyłem dwa lata temu, korzystając z własnych danych eksperymentalnych. Ta sama czcionka, ten sam układ.

Moje inicjały wciąż widniały w prawym dolnym rogu, oznaczone znakiem wodnym: LP-v3 . Nie usunięte – po prostu przeoczone, jakbym była tylko byłą pracownicą, która nie zauważyłaby własnych odcisków palców na narzędziu zbrodni.

Pobrałem talię, zarchiwizowałem ją i wysłałem Michelle z krótką wiadomością: Niech idą dalej. Im wyżej się wespną, tym boleśniejszy będzie upadek.

Odpowiedziała dwie minuty później: Rozumiem.

Michelle i ja zaczęliśmy katalogować wszystko, jakbyśmy przygotowywali sprawę do Sądu Najwyższego. Śledziłem każdy komunikat prasowy, każde ogłoszenie, każdą frekwencję na konferencjach. Jeśli Caleb kichnął w pobliżu bloga technologicznego, wiedziałem o tym, zanim chusteczka spadła na podłogę.

Stworzyłem oś czasu, początkowo prosty arkusz kalkulacyjny, a następnie uzupełniłem go linkami, znacznikami czasu i powiązanymi odniesieniami do patentów. Nie tylko korzystali z mojej pracy, ale też ją rozwijali, dodając hasła takie jak „harmonia neuronalna” i „przyspieszenie poznawcze” do tego, co już przetestowałem, udoskonaliłem i zamknąłem w dokumentach, których firma nigdy nie posiadała.

A co najlepsze? Nie mieli pojęcia. Myśleli, że już po mnie, że wyszedłem jak mały trybik, przyjąłem swoje rzeczy i żałosną odprawę.

Przejrzałem ich oświadczenia złożone w SEC. Seria C była prawdziwa. Pozyskali już kilka milionów dolarów z zobowiązań. To oznaczało należytą staranność, papierkową robotę, zewnętrzne firmy badające moje patenty i albo nie łączące faktów – albo prawie łączące.

Gdy właściwy inwestor zaczął zadawać niewłaściwe pytania – bum.

Michelle i ja postanowiliśmy poczekać do zakończenia prezentacji inwestorskiej, aby zmaksymalizować widoczność. Zgłosiła kontakt w jednej z firm audytorskich, które prawdopodobnie były zaangażowane w sprawę. Nie oskarżenie, tylko wskazówka, mały ślad.

W międzyczasie oglądałem Caleba na panelu transmitowanym na żywo przez firmę VC średniej wielkości. Nosił tę samą zadufaną, niedopasowaną pewność siebie niczym pożyczony smoking, opowiadając o „przełomowych granicach neuronowych” i „geniuszu dziedzictwa pracy naszego zespołu”.

Dziedzictwo. Mówił o mnie.

Ten zadowolony uśmieszek na jego twarzy, gdy odpowiadał na pytania pochlebczych moderatorów, był dokładnie tym samym uśmiechem, który miał na twarzy, gdy wręczał mi moje zwolnienie. W maju Caleb był traktowany jak Steve Jobs w bluzie z kapturem. Każda publikacja technologiczna powtarzała tę samą, wyświechtaną narrację:

Caleb Morrison, wizjoner stojący za portfolio TechCore w zakresie własności intelektualnej, przewodzi zmianom w złotej erze sztucznej inteligencji.

Wizjoner. Ten człowiek nie potrafił debugować programu „hello world”, ale za to doskonale wiedział, jak nosić marynarkę i kiwać głową z namysłem na scenie.

Prezes Owen Walsh zaczął nazywać Caleba w publicznych wypowiedziach „architektem naszej platformy nowej generacji”. Nie współtwórcą. Nie liderem. Architektem . Jakby Caleb osobiście przylutował każdy tranzystor, nucąc przy tym hymn Stanów Zjednoczonych.

Kiedy spróbowałem oficjalnej drogi – składając wniosek o neutralny arbitraż tylko po to, by wyjaśnić kwestie praw własności intelektualnej – dział HR mnie zignorował. Żadnej odpowiedzi. Nic. Ten sam dział, który kiedyś wysyłał mi pasywno-agresywne e-kartki urodzinowe, teraz nie mógł znaleźć przycisku „Odpowiedz”.

Po trzecim nieodpowiedzianym e-mailu, poprosiłem Michelle o wysłanie kolejnego z domeny swojej firmy, żeby podkręcić atmosferę. W ciągu dwudziestu czterech godzin otrzymaliśmy krótką odpowiedź od działu prawnego:

„W chwili obecnej firma uważa, że ​​wszystkie zobowiązania wobec pana Parkera zostały wypełnione”.

Spełnione niczym pudełko z żalami z Amazonu.

Rada Michelle: „Niech gotują. Używają zastrzeżonych materiałów w publicznie promowanych materiałach, a teraz zostali oficjalnie powiadomieni. To będzie miało znaczenie”.

Skontaktowałem się z Rachel Williams, moją byłą asystentką. Inteligentna kobieta, bystrzejsza niż większość kadry kierowniczej i lojalna, dopóki reorganizacja nie przeniosła jej do jakiegoś zespołu ds. kultury i komunikacji, który podlegał działowi HR.

Nie rozmawialiśmy, odkąd mnie zwolniono. Założyłem, że kazano jej trzymać się z daleka, ale kiedy wysłałem jej wiadomość przez Signal, odpowiedziała w niecałą minutę.

„Lucas! Myślałem, że zniknąłeś.”

„Tak mi kazano” – napisałem.

„No cóż, Caleb powiedział, że wziąłeś wykup. Powiedział, że już po tobie, że zająłeś się czymś lepszym”.

Prawie wyplułem kawę.

„Co?” – napisałem. „Czy nadal masz dostęp do wewnętrznych pokładów?”

Pauza.

„Nie powinnam”, odpowiedziała, „ale… możesz?”

„Slajdy na konferencję inwestorów w przyszłym miesiącu” – napisałem. „Czy są już w końcowej fazie?”

“Tak.”

„Czy obejmuje architekturę NPU?”

„Tak. Z danymi dotyczącymi skuteczności.”

„Wyślij mi zrzut ekranu.”

Trzy godziny później w mojej skrzynce odbiorczej pojawił się przycięty obraz. Slajd 7. Ta sama metoda dostarczania, którą sam opracowałem, z lekką zmianą nazwy, ale z zachowaniem moich grup testowych, harmonogramu dawkowania, a nawet oryginalnego formatowania etykiety. Nie zawracali sobie głowy zmianą schematu kolorów.

Dodała jedno zdanie: Nazywają to kaskadą neuronową Morrisona.

Zamknąłem laptopa, zanim zrobiłem dziurę w płycie gipsowo-kartonowej. Nie tylko ukradł moją pracę, ale też opatrzył ją swoim nazwiskiem jak jakiś technologiczny Frankenstein. Wszyscy w firmie się na to zgodzili, bo nikt nie chciał być tym, kto zwróci uwagę, że cesarz nosi mój fartuch.

Rachel napisała ponownie: „Będą prezentować na TechNow West. 9 czerwca, scena główna. Prezes i Caleb będą mówić”.

To było to. To była ta rzecz, której nie dało się opublikować. Prezentacja dla znanego inwestora transmitowana na żywo, z wykorzystaniem własności intelektualnej, której nie posiadali. Sprzedawaliby moje badania pod fałszywym pretekstem funduszom venture capital, grupom hedgingowym i dyrektorom firm farmaceutycznych, którzy łyknęliby skandal, gdyby oznaczało to zatopienie rundy przetargowej konkurencji.

Natychmiast zadzwoniłem do Michelle.

„Mamy już swoją szansę” – powiedziałem. „Zaznacz w kalendarzu 9 czerwca”.

Jej głos nawet nie drgnął. „Czas na przedstawienie”.

Dwa tygodnie przed targami TechNow West Michelle wysłała pojedynczą kopertę bez adresu zwrotnego do kancelarii prawnej znanej z przeprowadzania due diligence w zakresie własności intelektualnej w imieniu bogatych inwestorów. W środku znajdował się starannie dobrany zestaw paragonów – zrzuty ekranu prezentacji, numery patentów, skany notatników laboratoryjnych oraz kopia oryginalnej umowy o pracę z klauzulą ​​9.3 zaznaczoną neonową żółcią niczym najbardziej pasywno-agresywny znak ostrzegawczy na świecie.

Nie podpisaliśmy tego, nie dodaliśmy znaku wodnego. Tylko tyle, żeby ktoś poczuł się niekomfortowo.

Trzy dni później zaczęło się rozkręcać.

Zespoły due diligence są jak psy gończe z dyplomowanymi menedżerami. Nie trzeba im mówić, czego mają szukać. Wystarczy, że wyczują problem, a zaczną kopać, jakby to był sezon bonusowy.

Plotka o własności intelektualnej TechCore dotarła gdzieś do Halpern and Wright LLP, niewielkiej firmy zajmującej się finansowaniem serii C dla ekipy Caleba. Wystarczyło, że jeden ze wspólników porównał zgłoszenia patentowe z danymi USPTO. Nagle architekt innowacji siedział na planach, których nie stworzył.

Najpierw zauważyli moje nazwisko. Potem moje inicjały. Potem moje znaczniki czasu. Potem sześć wniosków. W każdym z nich Lucas Parker był wymieniony jako jedyny wynalazca. Żadnych współsygnatariuszy, żadnych cesji – tylko ja, jedyny twórca całej platformy przetwarzania neuronowego firmy.

Wszystko zaczęło się rozpadać jak zły sweter w tunelu aerodynamicznym.

Firma skontaktowała się z wewnętrznym zespołem prawnym TechCore, zadając kilka rutynowych wyjaśnień. Niewinne, drobne pytania, takie jak: „Czy możecie potwierdzić cesję praw własności intelektualnej do patentu nr 674,492B?” i „Czy posiadacie dokumentację potwierdzającą przeniesienie praw od dr. Parkera na TechCore?”.

Wewnętrzna panika.

Dział prawny odpowiedział niejasnym gestem, prosząc o więcej czasu, powołując się na wewnętrzne kontrole. Jednak w środku miotali się, bo ktoś w końcu zdał sobie sprawę, że zbudowali domek z kart wart 40 milionów dolarów na portfolio patentów, których nie posiadali. Co gorsza, wystawili je, rozpowszechnili, a następnie sprzedali inwestorom pod cudzym nazwiskiem – moim.

Wtedy zaczęły się e-maile. Nerwowe, późne nocne pingi od głównego radcy prawnego do Owena Walsha, który był w połowie wyjazdu na szkolenie dla liderów w Górach Skalistych ze swoją drugą żoną i instruktorem jogi. Początkowo nie odpowiedział, prawdopodobnie myśląc, że to kolejny pożar, który mógłby ugasić notatką i whisky.

Potem dział prawny wysłał wiadomość – zrzuty ekranu od audytorów, pokazujące moje patenty, moje inicjały i moją pracę. Znak czasu: 3:14 czasu wschodniego.

Nagłówek wiadomości e-mail mówił wszystko: PILNE: Ujawnienie patentu – potencjalne rozbieżności w zakresie własności – WYMAGANE NATYCHMIASTOWE DZIAŁANIE.

Poniewczasie.

Zespoły inwestorów były już w kontakcie z zewnętrznymi doradcami prawnymi. Pytania były już otwarte i nie dało się na nie odpowiedzieć za pomocą sloganów ani zadufanych w sobie prezentacji Caleba. Nie chodziło już o brak komunikacji. Chodziło o potencjalne oszustwo.

A potem przyszło zaproszenie do kalendarza.

Temat: Apel Zarządu w sprawie pilnego przeglądu patentów. Uczestnicy: Prezes, radca prawny, przewodniczący zarządu, główny radca prawny, zewnętrzny radca prawny ds. własności intelektualnej i ja.

Lucas Parker.

Nie „były pracownik”. Nie „niezadowolony były”. Status zaproszenia: wymagany.

Przeczytałem to dwa razy, zanim przesłałem Michelle, dodając krótką wiadomość: Mówiłem, że zapukają.

Odpowiedziała emotikonką popcornu.

Powinnam czuć się zdenerwowana, usprawiedliwiona, zła. Zamiast tego czułam się opanowana, spokojna, jak oko cyklonu, które nakreśliłam sześć tygodni temu i obserwowałam, jak zbliża się do nich cal po calu.

Dzień przed spotkaniem wydrukowałam wszystko. Umowy, patenty, zrzuty ekranu, serwetkowy szkic mojej kaskady neuronowej, który narysowałam trzy lata temu w barze o drugiej w nocy, z kawą i bezsennością jako towarzystwem. Uporządkowałam segregator, opisałam każdą zakładkę. Nie będzie żadnych nieporozumień, żadnych niejasności.

Caleb myślał, że jestem duchem. Jutro będę żniwiarzem.

Rozmowa rozpoczęła się dokładnie o 9:00 czasu wschodniego, z tą sterylną punktualnością, jaką może osiągnąć tylko prawdziwa panika. Połączyłem się z biura Michelle, z wyłączoną kamerą, wyciszonym mikrofonem i segregatorem otwartym obok mnie jak naładowana broń. Michelle siedziała naprzeciwko mnie, popijając coś ziołowego i zabójczego. Jej postawa była rozluźniona. Moja była jak kamień.

Pierwsze dziesięć minut to był korporacyjny teatr kabuki. Ciepłe powitania, sztuczne chichoty, nerwowe chrząknięcie prawnika, jak ktoś, kto próbuje przekazać złe wieści szefowi mafii, nie otrzymując przy tym kulki. Dołączył Owen Walsh z Kolorado, a jego tło stanowiła pikselowa plama drogiego szkła i złych decyzji. Caleb też był na scenie, tylko w trybie audio, co chyba było mądre.

Tchórze najpierw mrugają.

„Rozumiem, że mamy sprawę wymagającą natychmiastowej uwagi” – zaczęła Katherine Stone, przewodnicząca zarządu, tonem oschłym i chirurgicznym.

„Tak. Dziękuję, Katherine” – wyjąkał radca prawny. „Jak zapewne wiesz, na końcowym etapie badania due diligence inwestorskiego pojawiło się kilka pytań dotyczących statusu własności naszej własności intelektualnej w zakresie przetwarzania neuronowego, a w szczególności patentów związanych z platformą NPU”.

Starał się, żeby to było niejasne, dwuznaczne, jakby dokumenty zostały po prostu źle złożone albo wystąpił błąd urzędniczy. Jakiś stażysta wylał Red Bulla na stronę z podpisem. Ojej, stokrotko.

Wtedy zewnętrzna prawniczka odchrząknęła. „Zapoznałam się z całą dostępną dokumentacją dostarczoną przez zespół prawny TechCore. Czy mogę prosić o przeczytanie fragmentu oryginalnej umowy o pracę dr Parkera?”

„Proszę” – powiedział przewodniczący zarządu.

Prawnik nie zawahał się.

„Klauzula 9.3: Wszelkie badania i prace podlegające opatentowaniu pozostają własnością strony, która je wytworzyła, chyba że zostaną wyraźnie przeniesione na piśmie. W aktach złożonych przez TechCore nie ma żadnych takich dokumentów przeniesienia. Ponadto, we wszystkich sześciu głównych patentach powiązanych z platformą NPU dr Lucas Parker jest wymieniony jako jedyny wynalazca i właściciel, bez żadnych prawnych cesji.”

Cisza.

Wtedy z głośnika dobiegł głos Owena, chrapliwy i zdezorientowany. „Co to znaczy?”

Prawnik zawahał się. To był ten moment – ​​granica, na której informacje się zacieśniają albo ktoś przecina linę. Wybrał szczerość. Za późno, ale wciąż szczerą.

„To znaczy, że jest właścicielem patentów” – powiedział prawnik. „Wszystkie”.

Cisza, która zapadła, była tak czysta, tak beztlenowa, że ​​słychać było zbiorowy zwieracz całej sali konferencyjnej zaciskający się przez światłowody. Ktoś mruknął: „Jezu Chryste”. Inny głos – młodszego członka zarządu, może analityka VC – zapytał: „Więc co takiego prezentowaliśmy?”

Wtedy włączyłem wyciszenie.

Kwadrat wokół mojej twarzy rozświetlił się na ich siatce niczym naładowana komora. Pozwoliłem ciszy zawisnąć jeszcze przez sekundę, a potem spojrzałem prosto w kamerę.

„Prawdę” – powiedziałem beznamiętnym głosem. „Wciskasz prawdę. Tylko zapomniałeś, do kogo ona należy”.

Wszystkie ich małe kwadraciki Zooma mrugały w moim polu widzenia niczym przestraszone pionki w grze. U Caleba kwadraciki pozostały ciemne.

Tchórz.

Owen próbował to ratować. „Lucas, jestem pewien, że to wszystko nieporozumienie. Możemy coś wymyślić. Jest miejsce przy stole dla wszystkich…”

„Nie rób tego” – przerwałem. „Miałeś swoją szansę. Wręczyłeś mi pakiet z żądaniem rozwiązania umowy, jakbym był technikiem laboratoryjnym uzależnionym od kofeiny, a nie człowiekiem, który zbudował platformę, którą sprzedajesz”.

Prawna próba ograniczenia szkód. „Może moglibyśmy z mocą wsteczną zmienić warunki odprawy…”

„Odprawa z mocą wsteczną nic nie da” – powiedziała Michelle chłodno, odzywając się w końcu. „Rozmawiamy teraz o umowie licencyjnej. Niewyłącznej, ograniczonej czasowo, o stawce rynkowej, indeksowanej corocznie”.

Więcej ciszy.

Następnie przewodnicząca zarządu Katherine Stone rzekła: „Czyli twierdzisz, że TechCore nie jest obecnie właścicielem żadnej z własności intelektualnych, na których marketing poświęciliśmy ostatni kwartał?”

Michelle odpowiedziała, zanim zdążyłem. „Zgadza się”.

Głos Owena się załamał. „Mogą nas pozwać”.

Michelle uśmiechnęła się, choć nie mogli tego dostrzec. „Tylko jeśli Lucas będzie hojny”.

Przyglądałem się temu wszystkiemu z tym samym spokojnym wyrazem twarzy, jaki miał Caleb, kiedy mnie zwolnił. Ale w przeciwieństwie do Caleba, miałem ku temu podstawy. Nie blefowałem ani nie udawałem. Po prostu pozwoliłem im usłyszeć dźwięk kończącego się tlenu.

Rozmowa zakończyła się obietnicą ponownego spotkania po przeprowadzeniu dalszego wewnętrznego przeglądu.

Tłumaczenie: Czy po tym, jak skończysz wymiotować do drogich śmietników i googlować, możesz odwrócić kod własności intelektualnej, której nie posiadasz?

Oferta nadeszła niecałe czterdzieści osiem godzin później. Uprzejmy, przesadnie formalny e-mail od szefa działu prawnego TechCore z tematem: Propozycja przywrócenia do pracy – pilne .

Żadnych przeprosin w tekście, tylko mnóstwo korporacyjnych grzeczności na wysokim szczeblu, mających brzmieć jak obietnica pokoju, podczas gdy tak naprawdę były białą flagą ubraną w slogan marketingowy. Chcieli, żebym wrócił. Ten sam tytuł, ta sama pensja, nowe laboratorium. Znów pełna kontrola nad zespołem , jakbym miał czuć się zaszczycony perspektywą powrotu do klatki, w której próbowali mnie zakopać.

Michelle przeczytała to pierwsza. Śmiała się już, zanim skończyła drugi akapit.

„Myślę, że to ich wersja upokarzania się” – powiedziała.

„Nie wracam” – powiedziałem.

„Nie sądziłem.”

Zamiast tego opracowaliśmy własne warunki. Niewyłączna umowa licencyjna, pełny dostęp do platformy NPU i powiązanych metodologii na ograniczony czas – trzy lata, z możliwością przedłużenia za obopólną zgodą – po stawkach rynkowych, z corocznymi podwyżkami zależnymi od wyników indeksu półprzewodników. Opłaty z mocą wsteczną należne od dnia mojego rozwiązania umowy. Wszelkie pochodne prawa własności intelektualnej stworzone w tym okresie musiałyby zostać ujawnione i zweryfikowane pod kątem zależności przed złożeniem wewnętrznych wniosków patentowych.

Wszystkie materiały publiczne będą musiały teraz zawierać następującą informację: Licencja na podstawie Protokołu Parkera .

Wysłaliśmy to o 8:03 rano w poniedziałek. Dział prawny odpowiedział o 15:12, jak można było się spodziewać, zdenerwowany.

„To jest agresywne” – napisał ich prawnik.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama
Reklama

Yo Make również polubił

Jaki kolor wybrać po 60-tce, aby uzyskać młodzieńczy efekt? Fryzjer dzieli się swoimi radami

Farbujesz włosy po 60-tce? Tak, ale nie byle jak! Wiele osób uważa, że ​​zakrycie siwych włosów wystarczy, aby wyglądać młodziej ...

Pyszne bez pieczenia w 15 minut

Wprowadzenie: Czasami brakuje nam czasu, a chcielibyśmy przygotować coś smacznego na szybko. Idealnym rozwiązaniem będą przepisy bez pieczenia, które nie ...

Popraw swoje zdrowie: potężne korzyści płynące z połączenia czosnku i oliwy z oliwek

Czosnek, znany ze swoich kulinarnych zastosowań, oferuje liczne korzyści zdrowotne, szczególnie w połączeniu z oliwą z oliwek. Oto powody, dla ...

Ból w którymkolwiek z tych miejsc może być oznaką raka płuc.

Lekkie uczucie ucisku w klatce piersiowej, dyskomfort w plecach lub ból ramion – te uczucia są często przypisywane stresowi lub ...

Leave a Comment