Do spotkania z wydawcą pozostało 6 godzin, gdy moi rodzice potajemnie usunęli 400-stronicową powieść, nad którą spędziłam 2 lata. „Pisarze to po prostu grupa nieudanych dorosłych” – szydził mój ojciec, podczas gdy moja matka przechwalała się, że moja siostra zarabia 60 000 dolarów rocznie na sprzedaży kosmetyków. Po prostu cicho zamknęłam laptopa, chwyciłam torbę, wyszłam z domu i przygotowałam tak brutalną „zmianę scenariusza”, że do dziś cała moja rodzina unika jej i nie odważy się powtórzyć tego zdania na głos od początku do końca. – Pzepisy
Reklama
Reklama
Reklama

Do spotkania z wydawcą pozostało 6 godzin, gdy moi rodzice potajemnie usunęli 400-stronicową powieść, nad którą spędziłam 2 lata. „Pisarze to po prostu grupa nieudanych dorosłych” – szydził mój ojciec, podczas gdy moja matka przechwalała się, że moja siostra zarabia 60 000 dolarów rocznie na sprzedaży kosmetyków. Po prostu cicho zamknęłam laptopa, chwyciłam torbę, wyszłam z domu i przygotowałam tak brutalną „zmianę scenariusza”, że do dziś cała moja rodzina unika jej i nie odważy się powtórzyć tego zdania na głos od początku do końca.

Kursor mrugnął do mnie z pustego dokumentu Worda, maleńki niebieski puls na morzu bieli. Obok mojego laptopa, na obtłuczonym kuchennym stole, szklanka mrożonej herbaty spływała po podkładce z wyblakłą amerykańską flagą, w paski powyginane od zbyt wielu imprez z okazji Czwartego Lipca. Była 7:13 rano na przedmieściach Oregonu, sześć godzin przed moim spotkaniem z Hartfell Publishing, a moja 400-stronicowa powieść – dwa lata pracy, siedemset godzin pisania, niezliczone poprawki – przepadła.

 

Każdy folder. Każda lokalizacja kopii zapasowej. Każda synchronizacja w chmurze. Nic.

Przez jedną absurdalną sekundę naprawdę pomyślałem o zadzwonieniu pod numer 911. „Dzień dobry, tak, chciałbym zgłosić zabójstwo, ktoś zamordował moją książkę”. Ale nie dzwoni się na policję w sprawie śmierci pliku, nawet jeśli wygląda to jak miejsce zbrodni.

Wystarczy, że wpatrzysz się w migający kursor i spróbujesz nie krzyczeć.

Serce waliło mi jak młotem. Otworzyłem dysk zewnętrzny. Pusty. Sprawdziłem folder z automatyczną kopią zapasową. Pusty. Sprawdziłem kosz. Pusty. Kursor migał cierpliwie, jakby miał nieskończony czas.

„Szukasz czegoś?” zapytał mój tata.

Podskoczyłem. Stał oparty o framugę drzwi, trzymając ceramiczny kubek w dłoni, a para unosiła się z niego, jakby się ze mnie śmiał. Na kubku widniał granatowy napis „NAJLEPSZY TATA W AMERYCE”, prezent na Dzień Ojca, którego z każdym rokiem żałowałem coraz bardziej.

Na jego twarzy pojawił się uśmieszek – ten, który oznaczał, że myślał, że coś wygrał.

„Moja powieść” – powiedziałem. Mój głos był zduszony. „Gdzie ona jest?”

Wziął powolny łyk kawy, delektując się chwilą. „Ach, to. Usunąłem to wczoraj wieczorem”.

Przez chwilę słowa nie miały sensu. Po prostu zawisły między nami, jak kiepski dialog w szkicu, którego jeszcze nie edytowałeś.

„Ty… co?” Zaschło mi w gardle.

„Zostawiłaś otwartego laptopa w salonie”. Wzruszył ramionami. „Bardzo nieostrożnie, Naomi”. Kolejny łyk. Kolejne małe zwycięstwo w jego oczach. „Wyświadczyłem ci przysługę”.

Poczułem gorąco na karku. „Usunąłeś moją książkę. Wszystkie czterysta stron”.

„Całe czterysta stron tego fantastycznego bełkotu”. Machnął kubkiem, jakby odganiał dym. „Smoki, magia i cokolwiek innego, na co marnowałeś czas przez ostatnie dwa lata”. Prychnął. „Szczerze mówiąc, jestem pod wrażeniem, że zmarnowałeś tyle czasu”.

Złapałem się krawędzi stołu, żeby powstrzymać drżenie rąk. „To dwa lata pracy. Mam dziś spotkanie z wydawcą”.

„Miałem” – poprawił, odstawiając kubek z cichym, ceramicznym hukiem. „Miałeś spotkanie z wydawcą. Oszczędziłem ci wstydu”.

Kursor mrugał na pustym ekranie za nim. Miałem ochotę rzucić w niego laptopem.

„Dzień dobry” – powiedziała mama, stając obok niego i zaciskając pasek kwiecistej szaty. Spojrzała na pusty ekran, a potem na mnie. „Och, powiedziałeś jej?”

„Mówiłeś mi?” Mój głos się załamał. „Wiedziałeś o tym?”

„Pisarze to po prostu dorośli, którzy sobie nie radzą, tylko udają” – powiedziała, jakby tłumaczyła im, czym są podatki. „Czas, żebyś dorosła, Naomi”.

„Dorosłam i co zrobiłam?” Poczułam ucisk w klatce piersiowej. „Ta książka była moją pracą”.

„Twoja siostra sprzedaje kosmetyki i zarabia niezłe pieniądze” – wtrąciła płynnie mama. „Sześćdziesiąt tysięcy dolarów w zeszłym roku”. Uniosła brwi, czekając, aż będę pod wrażeniem. „Ile zarobiły twoje małe historyjki?”

„Nic” – odpowiedział za mnie tata. „Bo do niczego to nie prowadzi. Bo to wszystko siedzi w twojej głowie. Wydawnictwo Hartfell pewnie spotyka się z setkami urojonych naiwniaków rocznie. Przynajmniej teraz możesz skupić się na znalezieniu prawdziwej pracy”.

Przełknęłam ślinę. „Jeszcze nic nie opublikowałam. Właśnie po to jest dziś”.

„To spotkanie było stratą czasu” – powiedział tata stanowczo. „Zapłaciliśmy czterdzieści tysięcy dolarów za ten magisterium z kreatywnego pisania, żebyś mógł siedzieć w swoim pokoju i wymyślać smoki jak dziecko?” Pokręcił głową. „Artyści potrzebują czasu, żeby tworzyć” – dodał drwiącym falsetem, cytując moje własne słowa. „Cóż, czas minął”.

Wskazał niejasno na front domu, na podjazd, gdzie stał mój dziesięcioletni Honda. „Masz dwadzieścia osiem lat, Naomi, a wciąż mieszkasz w naszym domu, jesz nasze jedzenie, kosztujesz nas pieniądze. Albo znajdź sobie prawdziwą pracę, albo się wynoś”.

Kursor zamrugał za nim. Mrugnął. Mrugnął. Jakby pytał, czy zamierzam zapisać tę scenę.

„Spotkanie jest za sześć godzin” – powiedziałem cicho. „To może wszystko zmienić”.

Mama skrzyżowała ramiona. „Nic się nie zmienia. Zadzwonisz do nich, przeprosisz za zmarnowanie ich czasu, a potem będziesz wypełniać podania o pracę. Firma Chloe szuka pracowników. Podobnie jak sklep spożywczy na końcu ulicy. Nawet McDonald’s byłby lepszy od tego… udawania”.

Powiedziała „udając”, jakby to było brzydkie słowo.

„Powiedziałaś jej o możliwości pracy w mojej firmie?” – zaśpiewała Chloe, wchodząc do kuchni, cała w rzęsach, błyszczyku i designerskiej torebce, która kosztowała więcej niż mój samochód. „Potrzebujemy kogoś do pakowania zamówień. Minimalna płaca, ale to uczciwa praca”. Położyła błyszczący poradnik dla pracowników na stole, tuż obok mojego laptopa. Uradowani pracownicy magazynu na okładce uśmiechnęli się do mnie groźnie.

„Mam tytuł magistra” – powiedziałem, wpatrując się w podręcznik, jakby był napisany w obcym języku.

„Co kosztowało nas czterdzieści tysięcy dolarów” – przypomniała mi mama. „Po co? Żebyś mógł tu siedzieć i wymyślać historie jak dziecko?”

„Historie, które nie płacą rachunków” – dodał tata.

Kiedyś wychowywali mnie na bajkach na dobranoc, kupili mi pierwszy zeszyt, bili brawo, gdy „publikowałem” zszyte ze sobą opowieści przy kuchennym stole. Gdzieś po drodze zachwyt przerodził się w pogardę.

„Naomi” – powiedziała mama, a jej głos złagodniał do tonu, którego używała, gdy domagała się posłuszeństwa – „to jest rzeczywistość. Chloe zarobiła w zeszłym roku sześćdziesiąt tysięcy dolarów”.

Chloe się uśmiechnęła, przewijając już ekran w poszukiwaniu numeru. „Właściwie sześćdziesiąt dwa”. Obróciła ekran w moją stronę, jakby to był dowód na słuszność koncepcji. „Widzisz? Prawdziwe pieniądze”.

„I co zrobiłeś?” zapytał tata. „Zero?”

Wpatrywałem się w pusty dokument. W migający kursor. W podstawkę z wygiętą amerykańską flagą, której plastik odprysł dokładnie tam, gdzie powinny być gwiazdy.

„To dla twojego dobra” – powiedział tata. „Kiedyś nam podziękujesz”.

Jedno wiedziałem z absolutną, krystaliczną jasnością: nigdy im za to nie podziękuję.

Myśleli, że zniszczyli moją książkę. Tak naprawdę po prostu wykreślili się z mojej historii.

Zostawili mnie siedzącą tam, wpatrującą się w pusty ekran, z mrożoną herbatą powoli podgrzewającą się obok mojego łokcia. Dwa lata. Siedemset godzin pisania. Postacie, z którymi żyłam, w które tchnęłam życie, które kochałam jak przyjaciół – odeszły, bo mój ojciec uznał, że potrzebuję zderzenia z rzeczywistością.

Nie mieli pojęcia, że ​​książka jest już wydrukowana.

I mieli się dowiedzieć, co się dzieje, gdy próbuje się usunąć marzenia pisarza.

Moi rodzice nie rozumieli, że współczesny świat publikacji to coś, o co nigdy nie zadali sobie trudu w swojej krucjacie na rzecz uczynienia mnie „normalnym” – że tradycyjni wydawcy nie organizują spotkań z przypadkowymi początkującymi pisarzami, którzy wysyłają mi dokumenty Worda i modlitwę.

Spotykają się z autorami, którzy już podpisali umowy.

Spotykają się z pisarzami, którzy podpisali kontrakty, otrzymali zaliczki, przetrwali miesiące poprawek dokonywanych przez redaktorów.

Moje spotkanie w Hartfell Publishing o godzinie 14:00 nie było prezentacją produktu.

To była sesja strategiczna premiery książki, która była już wydrukowana, wysłana do magazynów, dostępna w przedsprzedaży na Amazonie i w Barnes & Noble. Książki, którą sprzedałem pół roku temu za sześciocyfrową zaliczkę, o której nigdy nie powiedziałem rodzinie.

Kursor mrugał na pustym dokumencie, jakby znał sekret.

Zamknęłam laptopa, wsunęłam go do torby i wyciągnęłam telefon.

„Naomi!” Diane, moja redaktorka, odebrała po drugim dzwonku, jej głos był radosny i już pod wpływem kofeiny. „Powiedz, że dzwonisz, bo jesteś zbyt podekscytowana, żeby spać. Dział marketingu jest wniebowzięty tym popołudniem”.

„Mała wpadka” – powiedziałem.

„Och?” Papier zaszeleścił na jej końcu. „Proszę, powiedz mi, że to dobra czkawka, a nie czkawka typu „zgubiliśmy autora”.

„Moi rodzice usunęli mój lokalny egzemplarz rękopisu” – powiedziałem. „Znaleźli mojego laptopa otwartego i postanowili mnie zdemaskować”.

Zapadła cisza, po czym Diane roześmiała się ostro i z niedowierzaniem. „Oni co?” Kolejny śmiech, tym razem z niedowierzaniem. „Jakież to lata 90.”

Opadłem na krzesło. „Myślą, że uratowali mnie przed kompromitacją”.

„Dobrze, że mamy to w około siedemnastu miejscach” – powiedziała. „Do tego dziesięć tysięcy kopii papierowych, które teraz leżą w magazynie”. Jej głos stał się ciepły, a uśmiech dosłyszałem. „Twoi rodzice spóźnili się o jakieś dziesięć tysięcy kopii”.

Dziesięć tysięcy. Liczba ta zapadła mi w serce jak obietnica.

„Oni nie wiedzą o umowie” – przyznałem. „Ani o zaliczce. Ani o trasie. Ani o piętnastu mailach z marketingu. Ani o niczym innym”.

„Ach.” Głos Diane złagodniał. „Jedna z tych rodzin. To wyjaśnia skrytkę pocztową.”

Upierałem się, żeby cała moja korespondencja wydawnicza przechodziła przez skrytkę pocztową w centrum miasta, a nie przez dom. Wtedy powtarzałem sobie, że to dla prywatności. Tak naprawdę, to był czysty instynkt samozachowawczy.

„Jak chcesz to rozegrać?” zapytała.

Myślałam latami o tym: „Kiedy ty wreszcie dorośniesz?”. O tym, jak moi rodzice chwalili Chloe za każdą premię, a jednocześnie lekceważyli moje publikacje w czasopismach literackich, jakby były to certyfikaty za hobby. O pogardzie w ich głosie, gdy nazywali mnie nieudanym dorosłym.

Pomyślałem o migającym kursorze na pustym dokumencie i o dziesięciu tysiącach egzemplarzy mojej książki, które istniały niezależnie od tego, czy moi rodzice je akceptowali, czy nie.

„Będę na spotkaniu” – powiedziałem. „Ale potem pewnie będę szukał tymczasowego lokum”.

„Kochanie” – powiedziała Diane – „dzięki twojej zaliczce będziesz mogła poszukać stałego lokum. Do zobaczenia o drugiej”.

Po zakończeniu rozmowy otworzyłem pocztę.

Siedemnaście nieprzeczytanych wiadomości od mojego agenta, każda z coraz bardziej ekscytującym tematem dotyczącym premiery: PODSUMOWANIE OKŁADEK!!!, PROŚBA O PODCAST, WYWIAD Z WIELKIM BLOGIEM SFF, OFERTA PRAW ZAGRANICZNYCH — ZADZWOŃ DO MNIE.

Okładki od blogerów książkowych, którzy otrzymali egzemplarze przedpremierowe. Prośby o wywiady z podcastów, których faktycznie słuchałem. Jeden e-mail w szczególności sprawił, że się zatrzymałem i uśmiechnąłem.

Pani Blake,

Z przyjemnością potwierdzamy, że Twoja książka, The Last Dragon Keeper , będzie prezentowana na naszej wystawie Staff Picks we wszystkich księgarniach Barnes & Noble od przyszłego wtorku.

Dziesięć tysięcy egzemplarzy i ogólnokrajowy ranking Staff Picks. Nieźle jak na „nieudanego dorosłego”.

Miałem sześć godzin do spotkania.

Sześć godzin na podjęcie decyzji, co zrobić z ludźmi, którzy właśnie próbowali usunąć dorobek mojego życia.

Mogłabym im teraz powiedzieć. Mogłabym otworzyć stronę internetową Barnes & Noble, pokazać im moją okładkę na pierwszej stronie, patrzeć, jak ich twarze zmieniają się z zadowolonej satysfakcji w szok. Mogłabym sprawić, że będą się płaszczyć, przepraszać, błagać, żeby mogli być częścią mojego sukcesu.

Albo mógłbym robić to, co pisarze potrafią najlepiej.

Mogłem kontrolować narrację.

Wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy i założyłam „strój na rozmowę kwalifikacyjną” – granatową marynarkę i czarne spodnie, które wyśmiewali jako „zabawę w przebieranki”, gdy nosiłam je na spotkaniach autorskich. Spakowałam torbę podróżną z najpotrzebniejszymi rzeczami: laptopem, teczką na umowę, zniszczonym spiralnym notesem, w którym narodził się Ostatni Strażnik Smoków, zapisany ledwo czytelnymi bazgrołami, i kilkoma sentymentalnymi rzeczami, których nie mogłam zastąpić.

Potem zszedłem na dół na śniadanie, jakby nic się nie stało.

Tata siedział przy stole z poranną gazetą, a kubek kawy stał na artykule o inflacji. Listy z napisem „NAJLEPSZY TATA W AMERYCE” uśmiechały się do mnie, nieświadome. Mama stała przy kuchence i przewracała naleśniki. Telewizor w kącie mruczał coś o giełdzie. Magnes z amerykańską flagą na lodówce znów był krzywy, a jego czerwone paski przechylały się ku górze.

„Oto ona” – powiedział tata radośnie. „Nasza nowa rekrutka do prawdziwego świata”.

„Właściwie tak” – powiedziałem, nalewając sobie kawę rękami, które cudem nie drżały. „Myślałem o tym, co powiedziałeś”.

Mama ożywiła się, jakby ktoś jej właśnie powiedział, że pastor przyjdzie na obiad. „Och?”

„Masz rację” – powiedziałem. Słowa smakowały mi na języku jak tektura. „Czas stawić czoła rzeczywistości”.

Chloe, już w pełnym makijażu i sportowym stroju, oparła biodrem o ladę. „Więc przyjdziesz do mnie pracować?” Uśmiechnęła się szeroko. „Magazyn potrzebuje pakowaczy. Nie jest to efektowny, ale uczciwy magazyn”.

„Pójdę na tę rozmowę kwalifikacyjną do firmy Chloe” – powiedziałem.

Chloe prychnęła. „To nie jest rozmowa kwalifikacyjna. Po prostu przychodzisz i zaczynasz pakować pudła”.

„Jeszcze lepiej” – powiedziałem. „Kiedy zacznę?”

Wszystko w pokoju zmieniło się w jednej chwili.

Tata poklepał mnie po ramieniu, niemal promieniejąc. „Właśnie o tym mówię”.

Mama się uśmiechnęła. „Wiedziałam, że w końcu przejrzysz na oczy”.

„Mówisz poważnie?” – zapytała Chloe, marszcząc podejrzliwie czoło. „Rzucasz pisanie?”

„Pisarze to po prostu dorośli, którym się nie powiodło, prawda?” – powiedziałem lekko. „A ja mam już dość porażek”.

Tata roześmiał się zachwycony. „Dokładnie. Czas dołączyć do prawdziwego świata”.

„To spotkanie z wydawcą było złudzeniem” – powiedziała mama, wsuwając naleśnik na mój talerz. „Poniosło cię”.

„Wiem” – powiedziałem, krojąc naleśnik, jakby to była najbardziej fascynująca rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. „Powinnam jednak pójść i osobiście to odwołać. Profesjonalna uprzejmość”.

„Marnowanie benzyny” – mruknął tata.

„Jest po drodze do sklepu Chloe” – powiedziałem. „Wypełnię formularz, jak tam wpadnę”.

Byli tak zadowoleni ze zwycięstwa, że ​​nie zauważyli torby podróżnej schowanej przy drzwiach. Nie zauważyli, że zamiast CV trzymałem w ręku teczkę z umową.

„To cudowne” – zachwycała się mama. „Wreszcie możemy powiedzieć ludziom, że robisz coś poważnego”.

Stłumiłam chęć zadania pytania, co właściwie było nierealnego w napisaniu książki, którą wkrótce będzie trzymać w rękach dziesięć tysięcy obcych ludzi.

Dałem im szansę.

Czasami najlepszą zemstą nie jest trzaskanie drzwiami.

Czasami oznacza to pozwolenie ludziom cieszyć się pogrzebem kariery, która już jest bardzo żywa.

Wyszłam z domu z ich błogosławieństwem, z podręcznikiem Chloe pod pachą i torbą podróżną przewieszoną przez ramię. Gdy zamknęłam drzwi wejściowe, mój wzrok przykuł wygięty magnes z amerykańską flagą, uparcie przyczepiony do lodówki, wiszący przez wąskie okno w kuchni.

Po raz pierwszy tego ranka się uśmiechnąłem.

Gdyby ich wersja amerykańskiego snu zakładała usunięcie dzieł sztuki córki, mogliby je zachować.

Centrum Portland było ubrane w swoją zwykłą szarość niczym ulubiony sweter. Wydawnictwo Hartfell Publishing zajmowało trzy najwyższe piętra jednego z tych wspaniałych, starych, ceglanych budynków z łukowymi oknami i holem, w którym unosił się zapach kawy, papieru i starych pieniędzy.

Zameldowałem się w recepcji.

„Naomi!” Claire, recepcjonistka, rozpromieniła się na mój widok. Jej okulary w kolorze skorupy żółwia zsunęły się jej na nos, gdy pochyliła się do przodu. „Uwielbiam ten strój. Bardzo w stylu „autorki z miasta”.

„Dzięki” – powiedziałam, czując ciepło rozkwitające pod marynarką. „Czy wszyscy są już?”

„Sala konferencyjna B” – powiedziała, stukając w klawiaturę. „Właśnie przygotowują kopie do prezentacji”.

Wyświetl kopie.

Mojej książki.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama
Reklama

Yo Make również polubił

Niesamowicie smaczne! Odkryj sekret zmiękczenia najtwardszego mięsa w zaledwie 5 minut! Najlepszy przepis szefa kuchni

Niesamowicie smaczne! Odkryj sekret zmiękczenia najtwardszego mięsa w zaledwie 5 minut! Najlepszy przepis szefa kuchni W tym artykule nauczę Cię, ...

Kupuje jabłka w Lidlu, to co znajduje w środku jest obrzydliwe

Kobieta dokonała strasznego odkrycia, otwierając jabłko kupione w Lidlu. Dowiedz się, co było w środku. Kobieta robi zakupy w Lidlu ...

Ciągle wieszała bieliznę tuż przed oknem mojego syna

Ciągle wieszała bieliznę tuż przed oknem mojego syna. Są rzeczy, o których się nie myśli, dopóki nie ma się dzieci ...

Leave a Comment