Dzień, w którym jego „bezsilna” żona weszła na salę sądową na Manhattanie i wywróciła jego świat do góry nogami – Pzepisy
Reklama
Reklama
Reklama

Dzień, w którym jego „bezsilna” żona weszła na salę sądową na Manhattanie i wywróciła jego świat do góry nogami

Część pierwsza – Sala sądowa na Manhattanie
Sala sądowa huczała od aroganckiego śmiechu bogaczy.

Na czele siedział Alexander Hawthorne ze swoimi drogimi prawnikami, z zadowolonym uśmiechem na twarzy, gdy przygotowywał się do zostawienia żony, Sarah, z niczym. Myślał, że jest po prostu zwykłą, gospodynią domową z jakiegoś miasta, zupełnie samotną w Nowym Jorku, daleko od domu i bez nikogo, kto by ją wspierał.

Myślał, że wygrana będzie łatwa.

Mylił się.

W chwili, gdy wcześniej tego ranka otworzyły się ciężkie drzwi sali sądowej i na ulicę Manhattanu zajechała flota czarnych SUV-ów, wszystko się zmieniło – choć Alexander jeszcze o tym nie wiedział. Myślał, że po prostu rozwodzi się z samotną gospodynią domową.

W rzeczywistości wypowiedział wojnę dynastii, o której istnieniu nie miał pojęcia.

A dziś przyszli po odbiór.

Rozprawa rozwodowa Hawthorne v. Hawthorne odbywała się w budynku Sądu Najwyższego na Manhattanie w Nowym Jorku, miejscu, w którym unosił się zapach starego mahoniu, kurzu i kosztownej desperacji.

Dla Alexandra Hawthorne’a ten zapach był słodki. Pachniał zwycięstwem.

Poprawił mankiety szytego na miarę włoskiego garnituru i zerknął na odbicie zegarka Patek Philippe. Był przystojnym mężczyzną w takim sensie, w jakim rekiny można nazwać przystojnymi – smukłym, drapieżnym i pozbawionym ciepła.

W wieku trzydziestu ośmiu lat był prezesem Hawthorne Tech, firmy, którą zbudował – co prawda dzięki emocjonalnemu wsparciu żony, Sary, choć dziś o tym zręcznie zapomniał. Nie myślał o nocach, kiedy zarywała noce, pomagając mu w formatowaniu biznesplanów, ani o tym, jak pielęgnowała go w jego wrzodach wywołanych stresem.

Myślał o Jessice, swojej dwudziestoczteroletniej dyrektorce ds. PR, która właśnie czekała na niego w apartamencie hotelowym w Ritz‑Carlton, i o tym, jak bardzo podobało mu się miażdżenie ludzi.

„Spójrz na nią” – szepnął Alexander do swojego głównego prawnika, Arthura Pendergasta.

W nowojorskich kręgach prawniczych Pendergast był znany jako Rzeźnik Broadwayu , ponieważ nie tylko wygrywał sprawy, ale też rozbijał argumenty opozycji do takiego stopnia, że ​​nie pozostawało z nich nic rozpoznawalnego.

„Wygląda, jakby miała zemdleć” – mruknął Aleksander. „Skończy się przed lunchem”.

Arthur Pendergast zaśmiał się suchym, chrapliwym śmiechem.

„Standardowa procedura, Alex. Zniszczymy ją. Złamiemy jej ducha. Podpisuje NDA i zrzeczenie się alimentów, a potem wraca na pole kukurydzy, z którego ją wyrwałeś. Ma obrońcę z urzędu, na litość boską. Obrońcę z urzędu, przeciwko mnie”.

Po drugiej stronie przejścia Sarah Hawthorne siedziała sama.

Miała na sobie prostą szarą sukienkę, która pamiętała lepsze czasy, a jej brązowe włosy były związane w surowy, praktyczny kok. Wyglądała na zmęczoną. Jej dłonie leżały złożone na pustym stole przed nią.

Obok niej siedział młody, zdenerwowany mężczyzna o nazwisku Timothy O’Malley. Był to adwokat z urzędu, który wyglądał, jakby jakieś piętnaście minut temu skończył studia prawnicze. Nerwowo przerzucał papiery, upuścił długopis, podniósł go i znowu upuścił.

„Pani Hawthorne” – wyszeptał Timothy łamiącym się głosem. „Ja… ja naprawdę uważam, że powinniśmy byli przyjąć pierwotną ugodę. Pięć tysięcy dolarów to lepiej niż nic. Pendergast to potwór. Będzie twierdził, że nic pani nie wniosła do małżeństwa i że była pani… cóż… niewierna”.

Sarah nie spojrzała na niego. Wpatrywała się w ławę sędziowską.

„Nie byłem niewierny, Timothy. Wiesz o tym. Alexander o tym wie.”

„Nieważne, jaka jest prawda” – syknął Timothy, czując narastającą panikę w piersi. „Ważne, co potrafią udowodnić – albo co potrafią sfabrykować. Mają zdjęcia, Sarah. Może edytowane, ale zdjęcia. Mają zeznania świadków od pracowników, których nawet nie znasz. Zniszczą cię”.

„Niech spróbują” – powiedziała cicho Sarah.

Timothy wpatrywał się w nią. Jak na kobietę, którą za chwilę wyrzucą na ulicę bez grosza przy duszy, była dziwnie spokojna. Nie był to spokój pokoju, lecz spokój w oku cyklonu.

Aleksander odchylił się do tyłu, rozciągając nogi. Złapał spojrzenie Sary i uśmiechnął się ironicznie. Wypowiedział bezgłośnie: „Do widzenia”.

Nie mrugnęła. Po prostu patrzyła na niego, jej oczy były ciemne i nieprzeniknione.

Sędzia Harold C. Bentley wszedł do sali, jego czarna toga powiewała. Woźny przywołał sąd do porządku. Sędzia Bentley był człowiekiem, który widział już wszystko w nowojorskich sądach i dziś wyglądał na wyjątkowo znudzonego.

Kolejny bogaty mąż porzucający swoją pierwszą żonę — w mieście stało się to niemal wtorkową tradycją.

„Jesteśmy tu w sprawie Hawthorne kontra Hawthorne” – powiedział monotonnie sędzia Bentley, poprawiając okulary. „Panie Pendergast, proszę rozpocząć przemówienie wstępne”.

Pendergast wstał i zapiął marynarkę. Nie szedł po prostu. On się kręcił.

Podszedł do ławy przysięgłych – choć na tym przesłuchaniu nie było ławy przysięgłych, tylko sędzia. Mimo to zachowywał się tak, jakby sala była pełna widzów, podając się za reporterów na galerii.

„Wysoki Sądzie” – zaczął Pendergast, a w jego głosie słychać było teatralne oburzenie – „jesteśmy tu dzisiaj, aby rozwiązać małżeństwo zbudowane na oszustwie. Mój klient, pan Alexander Hawthorne, to tytan pracy, człowiek uczciwy, człowiek, który sam się podniósł, by zbudować imperium”.

Zatrzymał się, po czym machnął ręką w stronę Sary.

„A kogo on ze sobą przyprowadził? Tę kobietę”. Wskazał na Sarę, jakby jego palec był naładowanym pistoletem. „Sarah Hawthorne. Kobieta z małego, nic nieznaczącego miasteczka na prowincji w Wyoming. Kobieta bez formalnego wykształcenia, bez przeszłości i bez majątku.

„Mój klient, z dobroci serca, ożenił się z nią. Zapewnił jej wygodne życie. Penthousy, samochody, markowe ubrania”. Pendergast zrobił pauzę dla efektu. „A jak mu się odwdzięczyła?”

Na sali sądowej zapadła całkowita cisza.

„Ona odpłaciła mu lenistwem, nieodpowiedzialnością i w końcu niewiernością”.

Wśród nielicznych widzów — w większości reporterów, których Alexander dyskretnie ostrzegł, aby mogli przekazać dalej upokorzenie Sary — rozległ się zdumienie.

„Mamy dowody, Wysoki Sądzie” – kontynuował Pendergast, machając grubą teczką. „Oświadczenia personelu hotelowego. Paragony. Podczas gdy mój klient pracował osiemnaście godzin dziennie, żeby zarobić na jedzenie i napędzać innowacje w amerykańskim przemyśle technologicznym, pani Hawthorne zabawiała gości”.

Aleksander przybrał maskę bólu i smutku, patrząc na swoje dłonie. To był występ godny nagrody.

„Domagamy się całkowitego unieważnienia małżeństwa” – oświadczył Pendergast. „Domagamy się, aby pani Hawthorne została pozbawiona wszelkich alimentów. Domagamy się natychmiastowego usunięcia jej z mieszkania małżeńskiego. Ponadto składamy pozew o zniesławienie, powołując się na cierpienie psychiczne, jakie wyrządziła mojemu klientowi”.

Timothy, młody prawnik, wyglądał, jakby miał zaraz zwymiotować. Stał na drżących kolanach.

„Sprzeciw, Wysoki Sądzie. To… to jest absurdalne. Sarah… pani Hawthorne jest lojalną żoną od dziesięciu lat…”

„Proszę usiąść, panie O’Malley” – westchnął sędzia Bentley. „Nadejdzie pańska kolej”.

Pendergast uśmiechnął się do Timothy’ego.

„Obrona jest bezwartościowa, Wysoki Sądzie, bo oskarżona jest nikim. Nie ma rodziny, która by za nią poręczyła, żadnych świadków, żadnych środków. To oportunistka, która dała się złapać”.

Aleksander pochylił się nad Pendergastem, gdy prawnik usiadł.

„Wspaniale, Arthurze. Naprawdę wspaniale. Widziałeś jej twarz? Jest sparaliżowana”.

„Skończyła” – szepnął Pendergast. „Do południa będziemy mieli podpisane dokumenty. Potem pójdziemy na lunch do Le Bernardin”.

Sarah siedziała zupełnie nieruchomo.

Sięgnęła do swojej taniej torebki i wyciągnęła mały wibrujący pager, taki sam, jakiego używano lata temu w szpitalach i staromodnych restauracjach. Zawibrował raz, ostry, mechaniczny dźwięk.

Spojrzała na pager, potem na zegar na ścianie.

Dokładnie o dziesiątej.

„Saro” – wyszeptał Timothy – „co to jest?”

Sarah w końcu zwróciła się do swojego przerażonego prawnika. Na jej ustach pojawił się delikatny, smutny uśmiech.

„Powiedziałam Aleksandrowi, że pochodzę z małego miasteczka w Wyoming” – powiedziała cicho. „To prawda. Ale nigdy mu nie powiedziałam, kto rządzi tym miasteczkiem”.

Timothy mrugnął. „Co?”

„Powiedziałam mu, że jestem skłócona z rodziną, bo są… trudni” – kontynuowała Sarah, a jej głos nagle nabrał stalowej siły. „Nie powiedziałam mu, że odeszłam, bo chciałam sprawdzić, czy ktoś pokocha mnie taką, jaką jestem, a nie za nazwisko”.

„Sarah, o czym ty mówisz?” wyszeptał Timothy.

„Nie zdał testu, Timothy.”

Sarah wstała. Nie pytała o pozwolenie. Po prostu wstała, a jej postawa natychmiast się zmieniła. Zgarbienie zniknęło. Jej ramiona wyprostowały się. Wyglądała na wyższą, bardziej bystrą. Niebezpieczną.

„Wasza Wysokość” – powiedziała Sarah, a jej głos przebił się przez gwar panujący na sali sądowej.

To nie był głos bitej gospodyni domowej. To był głos kogoś przyzwyczajonego do wydawania poleceń, które były natychmiast wykonywane.

Sędzia Bentley spojrzał znad okularów, wyraźnie zirytowany.

„Pani Hawthorne, pani adwokat będzie mówił w imieniu…”

„Mój adwokat wykonał godną podziwu pracę, biorąc pod uwagę kłamstwa, którymi karmiła go opozycja” – przerwała mu spokojnie Sarah. „Ale mój zespół prawników właśnie przybył. Uprzejmie proszę o krótką przerwę, aby mogli wejść do budynku”.

Aleksander roześmiał się głośno.

„Zespół prawny?” – prychnął. „Jaki zespół prawny? Kasjer ze sklepu spożywczego?”

Pendergast przewrócił oczami.

„Wysoki Sądzie, to gra na zwłokę. Ona nie ma żadnych środków”.

„Przerwa zostaje odrzucona” – powiedział sędzia Bentley, uderzając młotkiem. „Proszę usiąść, pani Hawthorne”.

Wysięgnik.

Dźwięk, który nastąpił, nie był grzmotem. To ciężkie, podwójne drzwi z tyłu sali sądowej otworzyły się z taką siłą, że zatrzęsły się okna.

Wszystkie głowy w pokoju się odwróciły.

Atmosfera zmieniła się natychmiast. Powietrze stało się ciężkie, naładowane nagłym, przytłaczającym ciśnieniem.

W drzwiach stało sześciu mężczyzn.

Nie byli ochroną sądową. Nie byli lokalną policją. Byli ubrani w czarne kombinezony taktyczne – nienaganne, budzące grozę – z nausznikami zwisającymi z szyi. Poruszali się z synchroniczną płynnością, świadczącą o elitarnym wyszkoleniu.

Odsunęli się, tworząc korytarz.

Aleksander zmarszczył brwi, a śmiech utknął mu w gardle.

„Kim do cholery są ci ludzie?” – mruknął.

Przez korytarz strażników szli mężczyzna i kobieta.

Mężczyzna był starszy, może po sześćdziesiątce, ale emanował witalnością, która sprawiała, że ​​wydawał się ponadczasowy. Miał na sobie grafitowy garnitur, który prawdopodobnie kosztował więcej niż samochód Alexandra. Jego srebrne włosy były idealnie ułożone, a niebieskie oczy zimne i przenikliwe. Nosił laskę ze srebrną główką – nie dlatego, że jej potrzebował, ale dlatego, że wyglądała jak broń.

Kobieta obok niego była młodsza, olśniewająco piękna, o ostrych rysach twarzy, które przypominały rysy Sary. Miała na sobie biały kostium bojowy, który wyglądał jak zbroja. W jednej ręce trzymała skórzaną teczkę ze złotym herbem – lwem trzymającym miecz.

Za nimi podążała grupa prawników.

Nie byli to oszołomieni, spoceni prawnicy z sądów dolnego Manhattanu. To byli rekiny, które pożerają inne rekiny. Było ich dwunastu, maszerujących w zwartym szyku, niosąc stosy akt.

„Co to ma znaczyć?” – zapytał sędzia Bentley, choć jego głos lekko drżał. „Nie możecie tak po prostu wtargnąć na moją salę sądową”.

Srebrnowłosy mężczyzna zatrzymał się na środku przejścia. Spojrzał na sędziego, a potem na Aleksandra. Nie patrzył na Aleksandra jak na człowieka. Patrzył na niego jak na plamę na dywanie.

„Przepraszam, Wysoki Sądzie” – powiedział mężczyzna. Jego głos był głęboki, opanowany i nakazywał absolutną ciszę. „Opóźniły nas korki w pańskim mieście. Jestem William Vanderquilt”.

Nastąpiła absolutna cisza.

To była cisza, jaka zapada po zrzuceniu bomby, ale przed jej wybuchem.

Twarz Aleksandra zbladła.

Znał to imię.

Każdy, kto prowadził biznes w Stanach Zjednoczonych, znał to nazwisko.

Vanderquilt.

Vanderquiltowie nie byli tylko bogaci; należeli do jednej ze starych rodzin, które stanowiły fundament amerykańskiej gospodarki. Posiadali stal. Posiadali żeglugę. Posiadali media. Plotka głosiła, że ​​mieli poważne wpływy w Waszyngtonie.

Byli starzy i bogaci — na tyle starzy, że ich majątek sięgał czasów sprzed granic niektórych stanów.

„William… Vanderquilt” – wyjąkał Arthur Pendergast, wstając tak szybko, że jego krzesło zaskrzypiało o podłogę. „Ten… ten przemysłowiec?”

„Ja” – powiedziała kobieta w białym kostiumie, robiąc krok naprzód – „nazywam się Victoria Vanderquilt‑Sterling, jestem starszą partnerką w Sterling Holt & Associates”.

Pendergast się zakrztusił.

Sterling Holt & Associates była jedną z najbardziej obawianych kancelarii prawnych na półkuli zachodniej. Zajmowała się sporami międzynarodowymi, traktatami i rozwodami członków rodziny królewskiej. Nie stanęła przed Sądem Najwyższym w sprawie prezesa firmy technologicznej średniego szczebla.

„Jesteśmy tu przedstawicielem oskarżonego” – powiedział William Vanderquilt, zwracając wzrok na Sarę. Jego zimne spojrzenie natychmiast złagodniało.

Cześć, kochanie.

Sarah wyszła zza stołu. Minęła oszołomionego Timothy’ego O’Malleya i objęła starszego mężczyznę.

Cześć, tato.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama
Reklama

Yo Make również polubił

Sernik ajerkoniakowy bez spodu

200 ml ajerkoniaku 180 g cukru… Świąteczne składniki na 12 sztuk Kochani, jeśli przepis przypadł Wam do gustu zostawcie komentarz! ...

Leave a Comment