Nie dlatego, że jestem jakimś biurowym świętym, ale dlatego, że wiedziałem, co mnie czeka. Chciałem, żeby ludzie pamiętali, kto traktował ich jak ludzi, kiedy zaczęła się krwawa jatka. Więc kiedy odszedłem, oni poszli za mną. Najpierw był Miguel, facet od danych, który kiedyś naprawił błąd w analityce o 2 w nocy, podczas gdy dyrektor marketingu krzyczał o widoczności pulpitu.
Napisał do mnie tej nocy. Mam dość bycia krytykowanym za kłamstwa innych. Gdzie mam wysłać CV? Potem przyszła pospieszna wiadomość od strategii. Potem Lexi od redakcji. Potem słodka, poetycka sprawiedliwość. Trzech klientów. Wszyscy mówili to samo. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że to ty trzymasz to wszystko w ryzach. I mieli rację.
Bo Brford nigdy nie rozumiał, że podczas gdy Chad był zajęty grą w golfa z potencjalnymi klientami, ja poznawałem imiona ich żon, ich ulubiony bourbon, dokładną datę dostania się ich dziecka do Penn State. Brford sprzedawał metryki. Ja budowałem relacje. W czwartek moja agencja, mająca zaledwie tydzień, miała już pierwszy zestaw umów, współdzielony Dysk Google i przestrzeń roboczą na Slacku.
Jeden grafik z Chorwacji, który pracował za 12 dolarów za godzinę i sprawił, że nasza premiera wyglądała, jakbyśmy działali od lat. Tymczasem strona Brforda podejrzanie zgasła. Ich lista klientów zniknęła. Ich blog został skasowany. I to był dzień, w którym to się stało. Ostatnia kropla. Anonimowe konto na Twitterze, z pikselową żabą w awatarze, opublikowało wątek zatytułowany „Jak stracić duszę swojego AY w 90 dni”.
Historia o chciwości, gaslightingu i dziewczynie, która nie milczała. Zawierała zrzuty ekranu wiadomości Slacka dotyczących sporów o prowizje, e-maili z działu HR oznaczonych jako opóźnione, a wątek kończył się linkiem do mojej agencji. Do południa wątek miał 40 000 polubień. O 14:00 zadzwonił do mnie numer, którego nie rozpoznałem.
To była asystentka prezesa. Nie prosiła mnie, żebym wracał. Powiedziała tylko, że są w trybie kryzysowym. Chad płacze w pokoju ksero. Dział prawny panikuje. Chciałbym iść na rozmowę kwalifikacyjną w sprawie pracy w waszej agencji. Wpatrywałem się w telefon, wziąłem łyk wina i powiedziałem: „Będziemy w kontakcie”. W piątek krwawili publicznie. Na r/marketing pojawił się wątek na Reddicie zatytułowany: „Czy ktoś jeszcze pracował w Brford Strategies? Czy tylko ja mam wrażenie, że komentarze były brutalne? Kiedyś były ostre”.
Teraz tylko bracia z bractwa i chaos. Pracowałem tam 11 miesięcy. Wciąż czekam na ostatnią wypłatę. Ich największy klient odszedł w zeszłym tygodniu. To nie przypadek. Tak, krążą plotki, że szefowa ich firmy odeszła i zabrała ze sobą połowę tej cholernej agencji. Ta ostatnia zebrała 1,2 tys. głosów w 6 godzin. Ale prawdziwy ból przyszedł, gdy zadzwonił tydzień reklam. Nie ja ich.
Jeden z ich dziennikarzy szperał po LinkedInie. Zauważył, że połowa ich personelu ma teraz banery z napisem „otwarte do pracy”. Artykuł pojawił się w sobotę rano. Co się dzieje, gdy niedocenia się talentów? Cichy upadek Brford Strategies. Pierwsza strona. Pełny artykuł. Brak płatnej ściany. Było tam rozmazane zdjęcie mojego byłego szefa w półmroku na jakiejś konferencji w 21.
Podtytuł nie przebierał w słowach. Źródła podają, że firma nie wynagrodziła dyrektora odpowiedzialnego za jej największe konta, który od tego czasu uruchomił butikowego konkurenta, teraz przyciągającego tłumy klientów z byłych stanów. Nie wymienili mojego nazwiska, ale wszyscy wiedzieli, że w międzyczasie firma miała już podpisane trzy umowy z klientami, którzy wcześniej potrzebowali trzech etapów akceptacji, aby poprosić o dane za czwarty kwartał.
Teraz dostaję osobiste pingi na Slacku. Wiadomości o północy. Jesteś darem niebios. Powinniśmy byli zostawić je wcześniej. Sprawiasz, że znów czujemy się priorytetem. Ale najlepsza wiadomość przyszła od Chada. Napisał do mnie maila. Napisał maila, jakbyśmy wciąż byli w 2015 roku. Hej, słuchaj. Mieliśmy swoje różnice, ale może moglibyśmy się spotkać na drinka. Wiem, że masz rozpęd i jestem pewien, że wylądujesz na nogach.
Może moglibyśmy porozmawiać o połączeniu sił. Nie odpisałam. Zamiast tego przesłałam e-mail do mojego zespołu. Temat: Ćwiczenie team buildingowe. Znajdź pasożyta. Lexi odpisała prezentem w postaci szopa przegryzającego kabel zasilający. Arushi po prostu odpisała, że zablokowała. Ale wtedy wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Do mojego mieszkania dotarła koperta. Brak adresu zwrotnego.
W środku odręcznie napisany czek na papierze firmowym Brford na 38 200 dolarów. Dokładnie tyle, o ile zapomnieli o liście płac. W liście było napisane: „Mamy nadzieję, że to rozwiąże wszelkie zaległe sprawy. Powodzenia”. Wpatrywałem się w czek. Nie zrealizowałem go. Jeszcze nie. Bo chciałem z nim zrobić coś lepszego. Coś błahego.
Coś głośnego, coś publicznego, a ja już miałem idealną okazję. Za dwa tygodnie Brford miał być sponsorem lokalnego szczytu liderów. Zawsze mieli stoisko, torby z gadżetami, miejsca na prelekcje, wszystko. Ale zgadnijcie, kto miał prawa do nazwy stoiska, która promowała markę? Nie Brford, tylko ja. Kupiłem domenę, zarejestrowałem markę i po prostu zapłaciłem za zajęcie ich miejsca. Prime Center Floor.
Zadzwoniłem do Miguela i powiedziałem: „Zbudujmy świątynię”. Zapytał: „Dla czego?”. Uśmiechnąłem się do mocy zapamiętywania tego, o czym oni zapominają. Na szczycie unosił się zapach stęchłej ambicji i drogiej wody kolońskiej. Cały mur od sprzedawców w różnych kolorach skóry. W kamizelkach Zex i Patagonia próbowali rozmawiać o destabilizacji, jednocześnie lecząc kaca po przedkonferencyjnych stolikach.
Startupy z AI, którym nikt nie wierzył w agencje brandingowe z małymi literami i smutnymi miskami cukierków. A potem była nasza z przodu i na środku. Czarne, matowe tło. Prosty, biały tekst. Pamiętaj, kto zbudował twoją markę. Żadnych migających świateł. Żadnych kodów QR. Tylko prezenty. Nie rozdawaliśmy długopisów. Rozdawaliśmy paski wypłat. Fałszywe, jasne. Sformatowane tak, aby wyglądały dokładnie jak interfejs płacowy Brforda.
Każdy z nich ostemplował prowizję. Status 0 i 0. W trakcie weryfikacji, miny ludzi. Pocałunek szefa kuchni. Lexi obsadza stolik w okularach przeciwsłonecznych niczym ochroniarz. Miguel przygotował zapętlony film zatytułowany „Studia przypadków w zapomnieniu”. Pokazywał animacje poklatkowe migrujące konta klientów ze starych agencji do nas. Co 5 sekund kolejny statek z dot.
Ostatni slajd. Nie kłusujemy, my ratujemy. Około południa powietrze się zmieniło. Zespół kierowniczy Brforda w końcu wszedł. Desperację czuć było jeszcze przed ujrzeniem koszulek polo. Chad zauważył mnie pierwszy. Jego twarz mimowolnie drgnęła, jakby wgryzł się w aluminium. Pochylił się do faceta obok, wyszeptał coś, jakby recytował grę w golfa, po czym próbował udawać, że nic go to nie obchodzi, przechodząc obok naszego boksu. Ale jego oczy krzyczały.
Potem przyszedł mój były szef. Och, tym razem to była laska. Tylko szczęka tak zaciśnięta, że wyglądała, jakby miała zaraz pęknąć. Zamarł, gdy zobaczył tło. Slogan, stos pasków wypłat. A potem, ku swojemu przerażeniu, zobaczył ją, wiceprezes ds. operacyjnych ich największego byłego klienta, rozmawiającą ze mną i śmiejącą się. Nawet nie rozmawialiśmy o interesach.
Tylko psy i bourbon, ale widok powalający. Ruszył w naszym kierunku, jakby miał zamiar zrobić awanturę. Widziałem to po jego sztywnym kroku. Połknął korporacyjny pochód człowieka, który wie, że nie może krzyczeć, ale chce coś wyrwać po drodze. Wyprzedziłem go. Hej Mike, krzyknąłem. Zamarł. Jego wzrok przeskakiwał między mną a wiceprezesem.
Yo Make również polubił
Smażony bakłażan: pyszny i prosty przepis
Domowy jogurt, który zachowa świeżość przez miesiące – sekret długotrwałej trwałości
9 rzeczy, których powinieneś przestać robić po 60.
Oto najlepszy sposób na przeniesienie kaset VHS na komputer