To jest ten moment. Moment, w którym dręczyciel przekracza granicę, której nie może już przekroczyć.
Jeśli czekasz, aż Rick dostanie dokładnie to, na co zasługuje, kliknij ten przycisk „Lubię to” i napisz w komentarzach: „Zrób to”. Wpisz „Zrób to”, jeśli chcesz, żeby Kira pozwoliła mu wykopać sobie własny grób.
Rick nacisnął przycisk.
Brzęczyk.
Dźwięk został przełączony ze słuchawki na głośnik.
W pokoju zapadła cisza tak głęboka, jakby ktoś wyssał z domu powietrze. Nawet telewizor zdawał się sam wyciszać.
Jedynym dźwiękiem był ciężki, chrapliwy oddech Ricka, spotęgowany ciszą panującą na linii.
Rick przysunął telefon do twarzy i uśmiechnął się złośliwie.
„Halo!” – ryknął donośnym i aroganckim głosem. „Kto tam? Posłuchaj, kolego. Masz tupet, dzwoniąc do mnie w czasie kolacji w Święto Dziękczynienia”.
Cisza po drugiej stronie.
„Zadałem ci pytanie” – krzyknął Rick, ośmielony brakiem odpowiedzi. „Kto to, do cholery, jest? Wiesz, która godzina? Przerywasz komuś posiłek. Mów głośno, albo zgłoszę ten numer za nękanie”.
Spojrzał na mnie i puścił oko – obrzydliwym, konspiracyjnym mrugnięciem, które mówiło: Widzisz? Mówiłem ci, że to podróbka. Mówiłem ci, że nikt ważny do ciebie nie dzwoni.
„Kira myśli, że jest kimś ważnym” – kontynuował Rick, śmiejąc się do telefonu. „Ale oboje wiemy, że to tylko…”
„To jest prezydent Stanów Zjednoczonych”.
Głos przebił się przez śmiech Ricka niczym diamentowy nóż przez tanie szkło.
Nie było głośno.
To nie był krzyk.
Był spokojny. Był głęboki. To był ten niepowtarzalny, dźwięczny baryton, który każdy Amerykanin słyszał w wieczornych wiadomościach, w orędziach o stanie państwa i w czasach kryzysu.
Niosła ze sobą autorytet Gabinetu Owalnego, autorytet Konstytucji i absolutną władzę całych sił zbrojnych USA.
Rick zamarł.
Jego usta, otwarte, by wypowiedzieć kolejną obelgę, zwisały bezwładnie. Krew odpłynęła mu z twarzy tak szybko, jakby ktoś wyciągnął mu korek z pięty. Czerwony rumieniec po alkoholu zniknął, zastąpiony mdłą, bladą szarością.
„Ja… co?” wyjąkał Rick, a jego głos nagle stał się cichy.
„Pytałem” – powtórzył głos w telefonie, lodowaty i ostry jak brzytwa – „z kim rozmawiam. Trzymasz w ręku bezpieczne urządzenie dowodzenia bronią nuklearną przydzielone generał porucznik Kirze Collins. Proszę natychmiast się zidentyfikować”.
Rick spojrzał na telefon.
Potem spojrzał na mnie.
Jego oczy były szeroko otwarte, wypełnione pierwotnym, zwierzęcym przerażeniem.
Arogancja zniknęła. Zniknął tyran. Został tylko człowiek, który zdał sobie sprawę, że stoi na torach, a pociąg już nadjeżdża.
Cisza, która zapadła po aroganckim żądaniu Ricka, nie była pusta. Była ciężka. To był fizyczny ciężar, który przygniatał stół w jadalni, tłumiąc śmiech, żucie i szum lodówki.
Przez dwie bolesne sekundy jedynym dźwiękiem w głośniku był cichy, rytmiczny szum — dźwięk szyfrowanego połączenia satelitarnego obejmującego tysiące mil.
Rick stał tam, z wypiętą piersią, a jego twarz była maską pijackiej brawury. Rozejrzał się po gościach, unosząc brwi, jakby chciał powiedzieć: Widzicie? Sprawdziłem ich blef.
Oczekiwał sygnału wybierania.
Spodziewał się jąkającego się telemarketera.
Spodziewał się, że żartowniś rozłączy się i zapadnie cisza.
Zamiast tego, pokój wypełnił się głosem.
To był głos, który każda osoba przy tym stole słyszała tysiące razy. Słyszeliśmy go w naszych salonach podczas orędzia o stanie Unii. Słyszeliśmy go w radiach samochodowych podczas porannych dojazdów do pracy.
Był to głos, który dowodził mównicami, podpisywał traktaty i wysyłał armie.
Był spokojny, dźwięczny i niewątpliwie przerażająco znajomy.
„To jest prezydent Stanów Zjednoczonych”.
Słowa nie zawisły po prostu w powietrzu. Padły jak ciosy kowadła.
Łup. Łup. Łup.
Uśmieszek Ricka nie zniknął. Roztrzaskał się.
To było tak, jakby ktoś fizycznie wymierzył mu policzek. Jego usta, otwarte do wygłoszenia kolejnej obelgi, zamknęły się z trzaskiem, a potem otworzyły z powrotem, poruszając się bezgłośnie jak ryba na pomoście.
„Rozmawiam z osobą, która właśnie przechwyciła wiadomość o priorytecie pierwszym na bezpiecznym łączu” – kontynuował Prezydent. Ton nie był gniewny. Było gorzej. Ton był zimny, obojętny, biurokratyczny i stalowy, świadczący o absolutnej władzy. „Proszę się przedstawić”.
Rick mrugał gwałtownie, a jego mózg – przesiąknięty tanim piwem i dekadami niezasłużonej pewności siebie – odmówił posłuszeństwa. Spojrzał na telefon w dłoni, jakby nagle zamienił się w żywą kobrę.
„Ja… eee…” wyjąkał Rick. Donośny baryton, który zazwyczaj dominował w domu, zniknął, zastąpiony wysokim piskiem. „Ja… kto to właściwie jest? Czy to… czy to stacja radiowa? Czy to jakiś program dla żartów?”
Spojrzał na mnie, a w jego oczach malowała się rozpacz.
„Kira, czy to twoi znajomi robią sobie żarty? Powiedz im, żeby przestali. To nie jest śmieszne.”
Nie ruszyłem się. Nie odezwałem się. Po prostu patrzyłem.
Patrzyłem, jak krew odpływa mu z twarzy, zmieniając jego cerę z zarumienionej, wściekle czerwonej na kolor mokrej gazety. Patrzyłem, jak pot pojawia się na jego górnej wardze, a drobne kropelki strachu natychmiast się zbierają.
„To nie żart, proszę pana” – przerwał mu głos prezydenta, tym razem ostrzejszy. „I nie mam czasu na gierki. Trzyma pan obecnie urządzenie objęte klauzulą tajności na mocy Ustawy o Energii Atomowej z 1954 roku. Zapytam pana po raz ostatni: Kim pan jest?”
Ręka Ricka zaczęła się trząść.
Zaczęło się od delikatnych wibracji, które szybko się nasiliły, aż telefon zaczął widocznie drżeć w jego uścisku.
„Jestem… Rick” – wyszeptał.
Wtedy, zdając sobie sprawę, jak żałośnie to brzmi, spróbował przywołać na myśl swój dawny zapał, ale ten rozpłynął się w powietrzu, zanim zdołał wydostać się z jego gardła.
„No wiesz, jestem właścicielem domu. Rick. Rick Davis. To mój dom.”
„Panie Davis” – powiedział prezydent. Wymówił nazwisko z niesmakiem, sugerującym, że Rick wmieszał się w czyjeś sprawy. „Dlaczego jest pan w posiadaniu jednostki łączności tajnej generała porucznika Collinsa?”
Wszyscy w pokoju wstrzymali oddech.
Było to zbiorowe wciągnięcie powietrza, które pozbawiało powietrze całego tlenu.
Generał porucznik Collins.
Dłonie mojej matki powędrowały do ust. Jej oczy powędrowały ku mnie – szeroko otwarte i nierozumiejące.
Spojrzała na swoją „porażkę” jako córkę, za którą przepraszała, nad którą się litowała, i próbowała pogodzić ten obraz z tytułem, którego właśnie użył przywódca wolnego świata.
Ogólny.
Nie Kira.
Nie „powolne uruchomienie”.
Ogólny.
Rick wyglądał, jakby dostał cios w brzuch. Wpatrywał się w telefon, potem we mnie, a potem znowu w telefon. Dysonans poznawczy go rozdzierał.
„Generale?” – wykrztusił Rick, a w jego głosie wyrwał się nerwowy, histeryczny śmiech. „Nie, nie, panie prezydencie. Pomylił pan osobę. To Kira, moja pasierbica. Jest… jest bezrobotna. Gra w gry wideo. To po prostu Kira”.
„Panie Davis” – przerwał mu Prezydent, a jego głos opadł o oktawę, stając się niebezpiecznie cichy. „Jest pan w błędzie. Oficerka stojąca w pańskiej kuchni to zastępca dyrektora ds. operacji strategicznych na Pacyfiku. Koordynuje obecnie działania w odpowiedzi na wrogą inwazję z zagranicy. A pan…”
Ta pauza była niezwykle bolesna.
„Właśnie zerwałeś jej połączenie z Pentagonem podczas kryzysu. Masz pojęcie, co zrobiłeś?”
Kolana Ricka wręcz się ugięły. Musiał chwycić się krawędzi stołu, żeby nie upaść. Pot spływał mu po twarzy, kapiąc z brody na koszulkę polo.
„Ja… ja nie wiedziałem” – jęknął Rick. Brzmiał jak dziecko przyłapane na kradzieży cukierków, a nie dorosły mężczyzna. „Nie powiedziała mi. Powiedziała tylko, że to przez pracę. Myślałem, że kłamie. Myślałem…”
„Niewiedza nie jest usprawiedliwieniem dla zdrady, panie Davis” – stwierdził prezydent.
Słowo zawisło w powietrzu.
Zdrada.
„Zdrada?” – wyjąkał Rick, a jego twarz przybrała odcień szarości, jakiego nie znałem z ludzkiej skóry. „Nie, czekaj. Jestem patriotą. Służyłem. Byłem w stołówce w Fort Bragg. Kocham ten kraj”.
„W takim razie powinieneś był uszanować jego mundur” – odparł Prezydent. „Zgodnie z Ustawą o szpiegostwie, ingerencja w nuklearne zasoby dowodzenia i kontroli pociąga za sobą obowiązkową karę minimalną dwudziestu lat pozbawienia wolności w federalnym więzieniu. Utrudnianie pracy wysoko postawionemu funkcjonariuszowi w stanie wyjątkowym może zostać uznane za akt terroryzmu wewnętrznego”.
„O mój Boże” – jęknęła cicho moja matka, chowając twarz w dłoniach.
Rick spojrzał na mnie błagalnym wzrokiem, pełnym łez przerażenia.
„Kira, powiedz mu” – błagał Rick. „Powiedz mu, że nie miałem tego na myśli. Powiedz mu, że tylko… żartowaliśmy. Jesteśmy rodziną, prawda? Rodzinne żarty”.
Spojrzałem na niego.
Spojrzałam na mężczyznę, który pięć minut temu nazwał mnie bezużyteczną. Mężczyznę, który latami doprowadzał moją matkę do płaczu. Mężczyznę, który właśnie zaryzykował miliony istnień ludzkich, bo jego ego nie zniosłoby kobiety skrywającej sekret.
Nie powiedziałem ani słowa.
Uniosłem tylko brew.
„Czas na rozmowy minął, panie Davis” – powiedział prezydent. „Namierzyliśmy sygnał GPS urządzenia w momencie nieautoryzowanego kontaktu. Zmarnował pan wystarczająco dużo mojego czasu i naraził wystarczająco dużo amerykańskich istnień ludzkich na jedną noc”.
Rick trząsł się teraz tak mocno, że telefon wyślizgnął mu się ze spoconej dłoni. Ścisnął go obiema rękami, przerażony, że go upuści, ale jednocześnie przerażony, że będzie go trzymał.
„Proszę” – błagał Rick, zwracając się do głośnika. „Przepraszam. Oddam. Oddam natychmiast. Tylko mnie nie aresztujcie, proszę”.
„Za późno na to” – powiedział Prezydent. Głos był ostateczny. Bezwzględny. „Panie Davis, proszę mi zrobić przysługę”.
„Cokolwiek” – krzyknął Rick. „Cokolwiek, proszę pana.”
„Spójrz przez okno.”
Rick zamarł.
Powoli, z wielkim trudem obrócił głowę w stronę dużego okna wykuszowego, które wychodziło na podjazd przed domem – podjazd, z którego był tak dumny, podjazd, na którym parkował swój wynajęty samochód ciężarowy.
Zrobił krok w stronę szyby, jego ruchy były szarpanym, mechanicznym ruchem.
„Nie… Nie widzę…” – zaczął Rick.
Wtedy świat na zewnątrz eksplodował światłem.
Rick nigdy nie widział podjazdu.
Nigdy nie zobaczył swojego ukochanego Forda F-150. Nigdy nie zobaczył zadbanego trawnika, nad którym tak obsesyjnie rozmyślał w każdą sobotę.
To, co zobaczył, było ścianą oślepiającego, niemożliwego, białego światła.
Uderzyło w okno wykuszowe z siłą fizycznego uderzenia, zamieniając noc w jednej chwili w rozświetloną smugę blasku.
W tym samym momencie powietrze nad domem zaczęło wibrować.
To nie był tylko dźwięk. To był rytmiczny, ściskający klatkę piersiową łomot, który poruszył delikatną porcelanę w kredensie.
Tup-tup-tup-tup.
Śmigłowce Blackhawk, lecące na niskiej wysokości, zawisające bezpośrednio nad dachem.
„Co do…” zaczął Rick, zasłaniając oczy ręką, w której nie trzymał telefonu.
Nie udało mu się dokończyć zdania.
Rozbić się.
Okno wykuszowe nie rozbiło się ot tak.
Rozpadło się.
Kontrolowane ładunki detonacyjne rozsadzały szkło, rozrzucając po nim błyszczące odłamki.
Zanim pierwszy kawałek szkła uderzył o podłogę, trzy pojemniki rozbiły się o twarde drewno.
Huk! Huk! Huk!
Granaty hukowo-błyskowe.
Oślepiające białe światło i potężny huk wstrząsnęły jadalnią. Moja matka krzyknęła, wysokim, przenikliwym wrzaskiem czystej grozy. Ciotka zanurkowała pod stół. Nawet ciężki dębowy stół zdawał się podskakiwać.
Nie drgnęłam. Nie mrugnęłam.


Yo Make również polubił
1 szklanka mleka z kurkumą przed snem rozwiązuje 25 problemów po 7 dniach
Odmówiłam rodzinnej podróży – moja siostra zawsze zostawiała mi swoje bliźniaki i nikt nigdy tego nie kwestionował. Wymknęłam się na lotnisku. Następnego ranka dostałam setki SMS-ów…
Smażone zielone pomidory
Domowe Niemieckie Ciasto Czekoladowe