Odwiedzamy targ. Wypożyczamy siedem książek, bo tyle Leo może udźwignąć, a dwie zwrócimy przeczytane do połowy, z należytym wstydem. Stoimy w kolejce po bajgle obok pary, która kłóci się o to, czy wszystko jest wszystkim, i myślę, jak bardzo zdziwiona byłabym jako dwudziestojednolatka, gdybym odkryła, że wszystko to czasem tylko chleb i porządna odrobina czegoś, co ktoś inny ugotował.
W niedzielę zabieram Leo do ośrodka kultury, gdzie kobieta o imieniu Tori – ochroniarz z wykładu o programowaniu – prowadzi zajęcia z samoobrony dla dziewcząt i wszystkich, którym powiedziano, żeby się zmniejszyli. Siadam na podłodze z innymi matkami i kiwam głową na polecenia, które nie mają nic wspólnego z kopniakami, a wszystko z głosem. „Możesz być głośna” – mówi Tori i patrzy też na nas, nie tylko na nasze dzieci. „Nie musisz tłumaczyć dlaczego”.
Po zajęciach przytula mnie i trzykrotnie klepie po plecach – to uniwersalny znak, że już skończyliśmy, ale naprawdę tak myśleliśmy. „Twoje precle są sławne” – mówi. „I twoje wykłady”. Puszcza oko. „W tej kolejności”.
W domu Michael gotuje zupę, która za pierwszym razem będzie zbyt słona, a za drugim idealna, bo słucha opinii jak człowiek, który daje pole do perswazji. Jemy na podłodze, bo stół jest zawalony klockami Lego, których nie da się ruszyć z powodu trwającego planowania urbanistycznego. Leo opowiada nam o niesprawiedliwości związanej z piłką do gry w kickball, a my rozmawiamy o komitetach.
Telefon wibruje raz i milknie. Nie sprawdzam. Za każdym razem, gdy tego nie robię, buduję maleńki mięsień, który oplata życie, które wybrałam, i chroni je przed siniakami.
Znów lipiec, trzeci rok. Grace przesyła zdjęcie identyfikatora przypiętego do uniformy: GRACE COLLINS, CPC, KODOWANIE APTEKI. Ma roślinę na parapecie i ten uśmiech, który pojawia się, gdy pieniądze nie są jedynym dowodem na bezpieczeństwo. Pod zdjęciem: Zaznaczyłam kartę tak, jak powiedziałaś – prawda przede wszystkim. Mój przełożony powiedział: „Dobra uwaga”. To miało znaczenie.
Piszę: Łap dalej. Dostaj zapłatę. Jedz lunch.
Ona odpowiada: Tak. PS Rice jest jeszcze dwadzieścia minut.
Śmieję się i płaczę, bo jedno i drugie należy do mnie. Odkładam telefon, idę do ogrodu i sprawdzam bazylię. Trzeba ją przyciąć. Robię też kilka innych rzeczy, które rosły dziko w miejscach, które zostawiłam otwarte, żeby móc oddychać. Przycinam je powoli, z szacunkiem.
Kiedy tego wieczoru zasiadamy do kolacji, Michael unosi kieliszek. „Dla prezesa, który z tą samą energią pojawia się na weselach, w ogrodach i na zajęciach z programowania: Możesz milczeć i nadal wygrywać”.
Leo stuka wodą o nasze szklanki i mówi: „Za pszczoły”. Pijemy za pszczoły, za mosty, które trzymają, za precle, politykę i małe, silne rzeczy, które rosną bez pytania kogokolwiek o pozwolenie.
A kiedy zapada noc, jak to zawsze bywa, wychodzę do ogrodu po raz ostatni, boso po ciepłych deskach, i patrzę w górę na skrawek nieba, który otwierają budynki. Myślę o dziewczynie w deszczu, o kobiecie na weselu, o matce z listem, o siostrze z odznaką, o pielęgniarce z długopisem i o chłopcu, który liczy precle jak głosy. Myślę o wszystkich pokojach, które opuściłem, i tych, które zbudowałem.
Wciskam kolejne nasionko w ciemną ziemię, przykrywam je i podpisuję patyczek: MIEJSCE DO WZROSTU. Potem wchodzę do środka, zamykam za sobą drzwi i stoję przez chwilę w ciszy, na którą, jak mi powiedziano, nie zasługuję, dopóki nie zatrzymam go na tyle długo, żeby nauczył się mojego imienia.


Yo Make również polubił
8 prostych sposobów na naturalne zmniejszenie nadmiaru kwasu moczowego
Flan jabłkowo-jogurtowy
Oblał swoją teściową kawą — ale ona miała jeden sekret, który zmienił wszystko…
Szybki i łatwy deser z 3 składników w 5 minut