Podczas kolacji wigilijnej mój ojciec powiedział: „Nie odziedziczysz ani centa po wydawnictwie Hayes & Sons”. Milczałem i po prostu podsunąłem mu iPada. Na ekranie widniała najnowsza lista Forbesa z moim nazwiskiem – Elizą Hayes – założycielką firmy zajmującej się analityką AI, wycenianej na 4,5 miliarda dolarów. – Page 2 – Pzepisy
Reklama
Reklama
Reklama

Podczas kolacji wigilijnej mój ojciec powiedział: „Nie odziedziczysz ani centa po wydawnictwie Hayes & Sons”. Milczałem i po prostu podsunąłem mu iPada. Na ekranie widniała najnowsza lista Forbesa z moim nazwiskiem – Elizą Hayes – założycielką firmy zajmującej się analityką AI, wycenianej na 4,5 miliarda dolarów.

Ironia losu prawie mnie rozbawiła. Powierniczka właśnie została wydziedziczona przez osoby na jej utrzymaniu.

To nie była zemsta.

To była księgowość.

O 23:58 otworzyłem na laptopie portal naszego biura rodzinnego i zobaczyłem zlecenie stałe: kwartalne przelewy, pół miliona dolarów, ukryte za pośrednictwem instrumentu inwestycyjnego, który brzmiał na tyle nijako, że aż nudno. Kliknąłem „Zakończ zlecenie”.

Pojawiło się grzeczne okienko z informacją.

Jesteś pewien? To anuluje wszystkie przyszłe zaplanowane przelewy.

Spędziłem dekadę, próbując zdobyć ich miłość. Dziś dokładnie zrozumieli, ile ta miłość jest dla nich warta.

Nacisnąłem „Potwierdź”.

O godzinie 00:01 zalogowałem się do portalu prywatnego majątku, na którym znajdowały się moje osobiste gwarancje i linie kredytowe. Jedna z nich – ośmiocyfrowa korporacyjna linia kredytowa – miała dyskretnie wpisaną klauzulę: gwarantowana osobiście przez E. Hayesa.

Firma Hayes & Sons uważała, że ​​bank wierzy w ich dziedzictwo.

Bank we mnie uwierzył.

Wysłałem podpisane cyfrowo zlecenie zamrażające moją gwarancję. Każde kolejne przedłużenie kredytu wymagałoby mojej nowej autoryzacji. To był skalpel, nie bomba, ale wiedziałem dokładnie, gdzie ostrze tnie.

O 00:03 przesunęłam myszkę na dół ekranu i otworzyłam kalendarz. Tydzień Święta Dziękczynienia był pełen lotów, rodzinnych obiadów i wystąpienia w Bostonie, na które mój zespół PR namawiał mnie, żebym „pokazała, że ​​jestem mocno osadzona w swoich korzeniach”.

Napisałem krótką wiadomość do mojego asystenta:

Jess, odwołaj mój lot do Bostonu na czas nieokreślony. Zarezerwuj sobie jutro wolny termin na rozmowę z prawnikiem. Priorytet: czerwony.

Zamknąłem laptopa i pozwoliłem, by w pokoju zapadła ciemność, z wyjątkiem miasta na zewnątrz – ulic rozświetlonych światłami samochodów, wieżowców biurowych wciąż oświetlonych w miejscach, gdzie ludzie tacy jak ja nie powinni spać.

Aby zrozumieć, dlaczego to, co zrobiłem później, nie było okrutne, musicie zrozumieć moją rodzinę.

Wydawnictwo Hayes & Sons było bostońską instytucją, podobną do muzeum, które turyści mijali na Beacon Hill i na które wskazywali palcami.

Sam budynek był wąskim, piaskowcowym kamieniem z polerowanymi mosiężnymi klamkami i rzeźbioną kamienną tabliczką na froncie: HAYES & SONS, ZAŁ. 1953. Wewnątrz powietrze zawsze pachniało mieszanką starej skóry, świeżego tuszu i pasty do mebli. Na każdym korytarzu stały oprawione pierwsze wydania i zdjęcia autorów z premier książkowych, których uśmiechy były nieco zbyt sztywne, by mogły być prawdziwe.

Mój ojciec żył dla tego zapachu.

Arthur Hayes zbudował całą swoją tożsamość na przekonaniu, że słowa wydrukowane na papierze są najwyższą formą cywilizacji. Organizował gale literackie i wygłaszał przemówienia na temat „opieki nad kulturą” i „świętej więzi między wydawcą a czytelnikiem”. Mówił, jakby był ostatnim strażnikiem u bram smaku.

Moja matka, Susan, unosiła się u jego boku w jedwabnych sukniach, zawsze uśmiechnięta, zawsze głaszcząca, zawsze uważająca, aby nikt nie rozlał czerwonego wina na perskie dywany.

Moi bracia chłonęli to wszystko.

Ryan – najstarszy – wcześnie nauczył się, jak oczarować darczyńców, jak zjednać sobie tłum, jak powtarzać myśli mojego ojca z odpowiednią wariacją, by wydawały się oryginalne. W wieku trzydziestu ośmiu lat został wiceprezesem, ich następcą, uosobieniem „Syna” w Hayes & Sons.

Mark, trzy lata młodszy od Ryana, został kuratorem. Zarządzał wydawnictwami, które wydawały „poważną fikcję”, czyli książki uwielbiane przez recenzentów i tolerowane przez czytelników. Pił espresso i bez ironii wypowiadał się o „pilnej narracji”, „napędzanym głosem” i „pokrewnym rynku”.

A ja?

Nauczyłem się odchodzić.

Rana kłuta powstała w gabinecie mojego ojca, gdy miałem dwadzieścia dwa lata.

Jego gabinet był jego katedrą. Ciemne drewniane panele, regały od podłogi do sufitu, lampa biurkowa z zielonym abażurem, karafka ze szkocką, którą otwierał tylko wtedy, gdy autorzy umierali lub kontrakty się kończyły. Pokój zawsze sprawiał wrażenie oświetlonego do seansu filmowego, nawet w środku dnia.

Stałem tam, trzymając teczkę pełną wydrukowanych wykresów, diagramów i arkuszy kalkulacyjnych z adnotacjami. Serce waliło mi tak mocno, że czułem, jakby moje żebra wibrowały.

„Tylko… spójrz” – powiedziałem, rozkładając kartki na jego biurku. „To prototyp. Algorytm. Śledzi dane sprzedażowe, zamówienia w przedsprzedaży, szum medialny, niszowe fora – potrafi przewidzieć, które gatunki i struktury fabularne wkrótce będą miały rozmach. Moglibyśmy wiedzieć, czego chcą czytelnicy, zanim oni w ogóle się zorientują”.

Nie podniósł wzroku znad rękopisu, który redagował.

„Eliza” – powiedział, tym samym głosem, którego używał wobec młodszych redaktorów, którzy błędnie napisali nazwisko autora. „Dane to nie literatura”.

„To nie zastępuje literatury” – powiedziałem szybko. „To ją chroni. Możemy to wykorzystać do dofinansowania poważnych utworów. Jeden komercyjny hit mógłby sfinansować trzy…”

W końcu podniósł wzrok, powoli, jakby kosztowało go to energię.

„Publikujemy książki” – powiedział. „Nie gramy na… równaniach”.

„To nie hazard. To rozpoznawanie wzorców. Wyobraź sobie połączenie tego z przejęciami. Wyobraź sobie, że nigdy więcej nie zostaniesz zaskoczony trendem, którego nie zauważyliśmy. Tato, nie proszę o wiele. Potrzebuję tylko zalążka. Dwadzieścia tysięcy dolarów, żeby wypuścić na rynek produkt o minimalnej wartości użytkowej. Resztę zrobię sam”.

Liczba ta wydawała się jednocześnie ogromna i mała.

Odłożył długopis, splótł palce i rzucił mi spojrzenie, które sprawiło, że członkowie zarządu się skurczyli.

„Eliza” – powiedział, przeciągając moje imię, jakby to był błąd, który delikatnie poprawiał. „Przestań z tym hobby. Przyjdź do działu przejęć w wydawnictwie. Znajdziemy ci prawdziwą rolę, coś namacalnego, coś, co przyczyni się do rodzinnego dziedzictwa”.

Słowa „prawdziwa rola” wylądowały w moim żołądku niczym kamienie.

Stałem tam i patrzyłem, jak robi notatkę na marginesie rękopisu – niebieskim atramentem rozstrzygający się los jakiegoś autora – podczas gdy moją notatkę odrzucił bez zastanowienia.

„Nie proszę o korektę czyjejś wizji” – powiedziałem cicho. „Proszę, żebyś uwierzył w moją”.

Westchnął, jak na człowieka długo cierpiącego.

„Jesteś młody” – powiedział. „Ta… faza technologiczna minie. Literatura przetrwa. Kiedy będziesz gotowy na poważną pracę, znajdzie się tu dla ciebie miejsce. Ale nie będę wydawał fortuny na kiepski kod”.

Podniósł z powrotem rękopis.

Rozmowa zakończona.

Tydzień później opuściłem Boston.

Palo Alto nie było romantyczne.

Ludzie lubią opowiadać historie o założycielach firm śpiących pod biurkami i jedzących ramen, jakby to było urocze. Ale to nieprawda. To świetlówki o drugiej w nocy, szum starych systemów HVAC, czerstwa kawa i mdłe mrowienie strachu w palcach, gdy próbujesz debugować coś, co działało dwie godziny temu, a teraz nagle przestaje.

Pracowałam na trzech etatach.

W ciągu dnia: młodszy analityk danych w firmie, w której uważano, że „big data” oznacza posiadanie więcej niż jednego arkusza kalkulacyjnego. W nocy: zlecenia na kodowanie.

Weekendy: korepetycje ze statystyki dla studentów Uniwersytetu Stanforda.

Spałem na futonie w inkubatorze współdzielonym z innymi osobami, a moja walizka była pod nim wciśnięta jak kotwica.

Pierwsza wersja Quantum Reed była chaotycznym skryptem w Pythonie, z nadmiarem komentarzy i niedostateczną liczbą zabezpieczeń. Druga wersja była bardziej przejrzysta. Trzecia zwróciła uwagę małego inwestora-anioła, którego nie obchodziło, że jestem porzuconą córką wydawcy, tylko to, że mój model potrafił z przerażającą precyzją przewidzieć, które samodzielnie wydane powieści romantyczne trafią do pierwszej dziesiątki na Amazonie, zanim to się stało.

Za pierwszym razem mieliśmy rację – dokładnie po prawej – moje ręce trzęsły się tak bardzo, że musiałem odstawić kawę.

Za drugim razem zdałem sobie sprawę, że to nie był przypadek.

Gdy miałem dwadzieścia siedem lat, miałem już mały zespół, odpowiednie serwery i podpisany kontrakt ze średniej wielkości europejskim wydawcą, który chciał wykorzystać modele Quantum Reed do pokierowania swoją linią tłumaczeń beletrystyki.

W wieku dwudziestu dziewięciu lat mieliśmy już biura na trzech kontynentach i listę oczekujących klientów.

Aż nagle pewnego spokojnego marcowego popołudnia mój telefon zawibrował, a na wyświetlaczu pojawił się numer, którego nie widziałam od lat.

Tata.

Wpatrywałem się w ekran, dopóki nie przestał dzwonić.

Nie zostawił wiadomości głosowej. Mój ojciec rzadko to robił, gdy nie miał kontroli nad scenariuszem.

Dwa tygodnie później dostałem e-mail. Nie od niego. Od jego dyrektora finansowego.

Temat wiadomości brzmiał neutralnie: Rozmowa wstępna.

Ciała nie było.

Wydawnictwo Hayes & Sons podjęło serię nietrafionych decyzji. Przedrukowało książki w twardej oprawie, bazując na osobistych gustach redaktorów, którzy mylnie uznali szum na Twitterze za realny popyt. Podpisało kilka prestiżowych umów na pamiętniki celebrytów, które okazały się klapą. Straciło pieniądze na wyszukanych wydawnictwach, które krytycy uwielbiali, a czytelnicy ignorowali.

Krwawili.

W e-mailu nie przyznano się do tego. Wszystko zostało ujęte w sformułowaniach takich jak „tymczasowe niedopasowanie płynności” i „krótkoterminowe przeciwności”.

Ale w akapitach ukryta była prawda: bank był zdenerwowany. Limity kredytowe były ograniczone. I zastanawiali się, czy być może istnieje jakaś możliwość „strategicznego partnerstwa z Quantum Reed”.

Powinienem był to usunąć.

Zamiast tego poleciałem do Bostonu.

Ponowne zobaczenie budynku po pięciu latach było jak otwarcie zamkniętego pudełka z napisem „Nie dotykać”.

Mosiężna tabliczka wciąż lśniła. W holu wciąż pachniało tak samo. Asystentka mojego ojca wciąż nosiła perły i wciąż patrzyła na mnie, jakbym była niespodziewanym gościem na prywatnym przyjęciu.

Przywitał mnie w tym samym gabinecie, w którym pożegnał moje marzenie warte dwadzieścia tysięcy dolarów.

„Eliza” – powiedział, rozkładając ramiona, z twarzą ułożoną w ojcowskim cieple. „Wyglądasz… na osobę odnoszącą sukcesy”.

Uśmiechnąłem się uprzejmie. „Dane to wciąż nie literatura” – powiedziałem lekko.

Zaśmiał się, jakbyśmy opowiedzieli stary dowcip.

Przez godzinę tańczyliśmy wokół słowa „pomoc”.

Mówił o synergii. Ja mówiłem o zarządzaniu ryzykiem. On mówił o „inwestowaniu w nową generację publikacji”. Ja mówiłem o przezwyciężaniu przepaści między tradycyjnym a cyfrowym światem.

Ostatecznie zgodziłem się na ustrukturyzowanie tego jako relacji biznesowej. Quantum Reed miał doradzać Hayes & Sons z dużym rabatem w zamian za udziały bez prawa głosu i kilka umów licencyjnych.

Na tym należało poprzestać.

Ale potem nadszedł pierwszy kryzys. Umowa, która poszła nie tak. Płatność, której nie udało się zrealizować. Liczba w arkuszu kalkulacyjnym, która zmieniła się z czarnej na czerwoną.

„Tylko ten jeden raz” – powiedziałem sobie, autoryzując pożyczkę pomostową ze swojego konta osobistego.

A potem znowu.A potem znowu.

Poza tym.

To było jak wyciągnięcie ręki do kogoś, kto się potknął, tylko po to, by dziesięć lat później zdać sobie sprawę, że dźwigałeś cały jego ciężar i nazywałeś to „wsparciem”.

Kiedy skończyłem trzydzieści trzy lata, moja cicha pomoc nabrała już pewnej struktury. Co kwartał 500 000 dolarów opuszczało firmę luźno powiązaną z Quantum Reed i trafiało do Hayes & Sons poprzez serię niewinnych pozycji: „konsulting”, „usługi transmisji danych”, „opłaty za partnerstwo strategiczne”.

Mój ojciec nie miał pojęcia, że ​​to wszystko mam ze sobą.

Gdy zarząd wzniósł toast za jego „wizjonerskie przywództwo” za „przeprowadzenie firmy przez cyfrową burzę”, wszyscy stuknęli się kieliszkami za pieniądze, które pojawiły się wraz z moim podpisem.

Dlaczego?

Zadawałem sobie to pytanie tysiąc razy, zazwyczaj o trzeciej nad ranem, wpatrując się w sufit.

Szczera odpowiedź była okropna.

Chciałam, żeby mnie zobaczył.

Chciałam, żeby choć raz spojrzał na mnie tak, jak patrzył na książki, na autorów, na Ryana, kiedy mówił o „przyszłości Hayes & Sons”.

Myślałam, że jeśli wystarczająco długo będę podtrzymywać jego świat, będzie musiał przyznać, że jestem częścią jego fundamentów.

Wiadomość, którą otrzymałem o 23:51 we wtorek przed Świętem Dziękczynienia, pokazała, że ​​się myliłem.

Rozmowy telefoniczne rozpoczęły się dokładnie o 8:00 rano następnego dnia.

Światło San Francisco jest blade o tej porze, rozrzedzone przez mgłę i szkło. Piłem już drugą kawę, obserwując, jak miasto zmienia kolor z szarego na złoty, gdy mój telefon zawibrował na stole.

Ryan.

Pozwoliłem, żeby dzwonił, aż włączyła się poczta głosowa. Nie włączyła się. Rozłączył się i zadzwonił ponownie.

Przy piątym połączeniu odebrałem, włączyłem głośnik i odłożyłem telefon na biurko.

Nic nie powiedziałem.

„Eliza?” Jego głos był nienaturalnie wysoki, rozciągnięty i cienki. „Eliza, odbierz. Eliza – jesteś tam?”

Pozwoliłem, by cisza zapadła.

„Co zrobiłeś?” – warknął w końcu. „Konto na pensje jest puste. Przelew nie przyszedł. Co zrobiłeś?”

Obserwowałem mewę przelatującą za oknem, zupełnie jej to nie przeszkadzając.

„To nie jest śmieszne” – powiedział. Słyszałam jego kroki, skrzypienie drogich butów na wypolerowanej podłodze. „Eliza, przesadzasz. Cokolwiek próbujesz udowodnić? Udało ci się. Włącz kasę. Natychmiast”.

Miałem wrażenie, że gardło mam wyłożone stalą.

„Przesadzasz” – powtórzyłem.

„Robisz nam krzywdę” – powiedział podniesionym głosem. „Słyszysz mnie? Włącz to z powrotem, bo powiem tacie”.

I oto był. Odruch. Zagrożenie, które rządziło naszym dzieciństwem. Mówię tacie.

Przycisnąłem kciuk do ekranu i zakończyłem połączenie.

Byłem cichym inwestorem w ich wersji rodziny.

Właśnie anulowałem swoją subskrypcję.

Dziesięć minut później mój telefon znów się rozświetlił. Tym razem poczta głosowa. Arthur nie pytał o pozwolenie na rozmowę.

Włączyłem głośnik.

„Eliza”. Jego głos był tym, którego używał na zebraniach, tym, który potrafił zmusić dorosłych mężczyzn do przeprosin za kwoty, których osobiście nie przekłamali. „To jest opryskliwe i dziecinne. Stworzyłaś katastrofalny bałagan. Nie wiem, co próbujesz udowodnić, ale natychmiast przywrócisz fundusze. Zadzwonisz do tego biura, a potem zadzwonisz do brata i przeprosisz. To się teraz kończy”.

Katastrofalny bałagan.

Nie mylił się.

Nie wiedział po prostu, czyj to bałagan.

W końcu, gdy miałem już iść na moje pierwsze spotkanie, mój telefon zawibrował innym dźwiękiem.

Wiadomość od mojej mamy.

Eliza, proszę, zadzwoń do ojca. Wiesz, jaki on jest. Bardzo utrudniasz wszystkim życie. Proszę, po prostu to napraw, żebyśmy mogli miło spędzić Święto Dziękczynienia. Twój brat Mark nie może się doczekać, żeby cię zobaczyć. – Mama

zobacz więcej na następnej stronie Reklama
Reklama

Yo Make również polubił

Domowa Kiełbasa Chorizo: Przepis na Pyszne i Pikantne Danie

Jak podawać domową chorizo? Domowa kiełbasa chorizo sprawdzi się jako samodzielne danie lub dodatek do różnych potraw. Oto kilka pomysłów: ...

Wypróbuj krem ​​aspirynowy, a Twoje zmarszczki, kurze łapki i niedoskonałości znikną

Ponadto, czynnik środowiskowy ma z tym wiele wspólnego, ponieważ w zależności od klimatu możemy mieć bardzo suchą lub podrażnioną skórę ...

Ekspresowe Dwukolorowe Ciasto: Rewelacyjna Propozycja na Każde Śniadanie ☕🍰

1️⃣ Przygotowanie ciasta bazowego: Całe jajka ucieramy z cukrem, aż masa stanie się lekka i puszysta. Następnie dodajemy 2 i 1/2 ...

Leave a Comment