Wsunąłem rękę pod materac i wyciągnąłem broń.
Łyżka stołowa ze stali nierdzewnej.
Przez dwa dni szorowałem rączkę o chropowaty fragment odsłoniętego betonu za kaloryferem, ilekroć obsługa się odwracała. Spiłowałem ją na płaską, ostrą krawędź – prowizorycznym śrubokrętem.
Podszedłem do drzwi, przywarłem do ściany i wślizgnąłem się w martwy punkt kamery, który Luis przypadkiem mi pokazał.
Korytarz był pusty, zalany mdłym, żółtym oświetleniem awaryjnym.
Nie skierowałem się do głównego wyjścia. Skierowałem się do skrzydła gospodarczego.
W połowie drogi za rogiem rozległ się pisk kroków.
Nie ma dokąd pójść. Drzwi do sal pacjentów po obu stronach były zamknięte.
Przy ścianie stał duży płócienny wózek na pranie, przepełniony brudnymi prześcieradłami.
Zanurzyłem się.
Smród uderzył jak pięść – mocz, pot i coś kwaśnego.
Zakopałem się pod stertą i wstrzymałem oddech.
Snop światła latarek padał na ścianę.
„Słyszałeś to?” zapytał męski głos.
„Prawdopodobnie tylko rury” – odpowiedziała kobieta. „Miejsce się wali. Chodź. Chcę dokończyć tę kolejkę i zapalić”.
Ich kroki ucichły.
Odczekałam sześćdziesiąt uderzeń serca, po czym odrzuciłam prześcieradło i wyszłam, łapiąc oddech.
Poczułem wstyd.
Ale wstyd był luksusem dla mężczyzn, którzy mieli wybór.
Na końcu korytarza drzwi do schowka były zamknięte na stary zamek bębenkowy. Wcisnąłem rączkę łyżki w otwór klucza i przekręciłem. Dopiero po trzech, przepoconych próbach, cylinder obrócił się z głośnym kliknięciem.
W środku pachniało wybielaczem i wodą z mopa. Macałem ścianę, aż moje palce natknęły się na szary kombinezon. Wciągnąłem go na fartuch. Był za duży, ale zakrywał szpitalne barwy. W kącie czekała para gumowych butów roboczych; wcisnąłem w nie stopy.
Potem odwróciłem się w stronę małego, wysokiego okna. Zasłaniała je metalowa siatka.
Dlatego wybrałem ten pokój: w szafach na zapasy nie było krat.
Wdrapałem się na regał, a mój chory biodro krzyczało. Za pomocą improwizowanego śrubokręta zdrapałem grubą warstwę farby na śrubach zawiasów.
Farba odpadła. Pojawiły się zardzewiałe łby śrub.
Odkręcałem je wszystkie, aż palce krwawiły.
W końcu zatrzask ustąpił.
Popchnąłem okno. Farba trzymała się przez sekundę, a potem pękła. Przy trzecim pchnięciu okno wychyliło się na zewnątrz.
Zimne nocne powietrze wpadło do środka.
Przecisnąłem się przez wąski otwór, czując otarcia żeber i rozdarcie kombinezonu.
Potem byłem już na mokrej trawie na zewnątrz.
Wolność pachniała wilgotną ziemią i asfaltem.
Nie zatrzymałem się. Zatoczyłem się w stronę siatki ogrodzeniowej na tyłach posesji, wspiąłem się, rozciąłem dłoń i wpadłem do rowu melioracyjnego.
Potem poszedłem.
Pięć mil przez przemysłowe złomowiska, pod wygasłymi latarniami, obok zaparkowanych 18-kołowych ciężarówek. Biodro paliło, głowa pulsowała, ale każdy krok był jak środkowy palec w stronę Sunny Meadows.
Tuż przed świtem na niebie migoczą neony.
Stacja benzynowa czynna 24 godziny na dobę.
Wpadłem do środka. Młody kasjer podniósł wzrok znad magazynu. Zobaczył starego, brudnego mężczyznę w poplamionym kombinezonie i sięgnął pod ladę, prawdopodobnie w stronę cichego alarmu.
„Proszę” – wychrypiałem. „Nie jestem tu po to, żeby cię okraść. Muszę tylko skorzystać z telefonu. Mam pieniądze”.
Sięgnąłem do kieszeni kombinezonu i znalazłem zmięty banknot dziesięciodolarowy.
Zawahał się, po czym podał mi telefon stacjonarny.
„Zrób to szybko, tato.”
Moje palce drżały, gdy wybierałam numer.
Nie 911.
Nie szpital.
Zadzwoniłem do osoby, która bardziej przestraszyła Brandona niż ona mnie.
Telefon zadzwonił cztery razy.
„Tu Catherine Sterling” – odpowiedział ostry, senny głos. „Kto dzwoni o czwartej rano?”
„Catherine” – wyszeptałem, opierając się o blat. „To Gus. Wujek Gus”.
Prześcieradła zaszeleściły po drugiej stronie. Kiedy znów się odezwała, była już całkowicie rozbudzona.
„Gus? O mój Boże. Brandon powiedział wszystkim, że miałeś rozległy udar i jesteś w śpiączce. Gdzie jesteś?”
„Stacja Shell przy Route 9” – powiedziałem. „Uciekłem. Zabrali mi wszystko, Cat. Dom, pieniądze, wolność. Próbowali mnie wykończyć na dobre”.
„Zostań tam” – powiedziała ostrym jak brzytwa głosem. „Zamknij drzwi, jeśli możesz. Nie rozmawiaj z nikim. Będę za dwadzieścia minut”.
Rozłączyłam się i zsunęłam się po ścianie, siadając na podłodze.
„Chcesz wody, człowieku?” zapytał dzieciak, teraz już łagodniej.
Skinąłem głową.
Dwadzieścia minut później srebrny mercedes wjechał na parking i zatrzymał się tuż przed drzwiami. Wysiadła z niego wysoka kobieta w trenczu narzuconym na jedwabną piżamę, z włosami spiętymi w niedbały kok i błyszczącymi oczami.
Katarzyna.
Wbiegła, zauważyła mnie na podłodze i uklękła.
„Gus” – szepnęła, lustrując moją twarz i siniaki niczym pielęgniarka i adwokatka jednocześnie. – „Wyglądasz okropnie”.
Udało mi się wymusić uśmiech na mojej twarzy.
„Powinieneś widzieć okno.”
Pomogła mi wstać, pomogła mi wsiąść do samochodu, włączyła ogrzewanie i wyjechała na autostradę.
Nie powiedziała, że wszystko będzie dobrze.
Powiedziała: „Odpoczywaj teraz, Gus. Odzyskamy wszystko. A potem ich pochowamy”.
Przez trzy dni żyłem jak duch w pensjonacie Catherine – cichym miejscu na przedmieściach, z dobrze zaopatrzoną lodówką i łóżkiem, które nie pachniało wybielaczem. Catherine była maszyną. Prawie nie spała, sporządzała wnioski, składała petycje w nagłych wypadkach, grzebała w dokumentach.
Ale sprawy sądowe toczą się powoli, nawet jeśli się je rozpęta.
Niepokój krążył mi po żebrach jak zwierzę w klatce. Nie mogłam przestać wyobrażać sobie Jerry’ego w moim szlafroku ani Tiffany na szyi błyskającej perłami Marthy.
Catherine kazała mi zostać i pozwolić jej się tym zająć. Skinąłem głową.
Potem poczekałem, aż będzie prowadzić konferencję telefoniczną, wymknąłem się bocznymi drzwiami i wziąłem taksówkę.
Nie poszedłem na przód swojej posesji.
Poszedłem do lasu.
Okolica wokół jeziora była cicha i spokojna – maszty z małymi amerykańskimi flagami przy skrzynkach pocztowych, rowery dzieci na idealnych podjazdach. Wyjechałem półtora kilometra dalej i przeciąłem się przez drzewa.
Biodro protestowało mi przy każdym kroku w dół, ale znałem tę ziemię lepiej niż własną twarz. Przeszedłem ją z Marthą setki razy.
Zatrzymałem się na skraju linii drzew.
Mój ogródek – kiedyś spokojne miejsce, gdzie Martha i ja oglądaliśmy pokaz fajerwerków 4 lipca – wyglądał jak impreza studencka sponsorowana przez złe decyzje.
Przenośne głośniki grzmiały mocnym, basowym popem. Na posadzonych przeze mnie gałęziach dębów zwisały lampki choinkowe. Kamienne palenisko, które ułożyłem kamień po kamieniu, huczało.
Jerry stał tam w koszulce i krótkich spodenkach, trzymając w jednej ręce piwo, a w drugiej siekierę. Linda, jego żona, stała nieopodal z gigantycznym kieliszkiem czerwonego wina i śmiała się.
Zmrużyłem oczy. Ogień nie chciał się zająć.
„Drewno jest wilgotne” – mruknął Jerry. „Mówiłem, że powinniśmy byli kupić węgiel drzewny”.
„Nie idę teraz do sklepu” – krzyknęła Linda, przekrzykując muzykę. „Znajdź coś suchego”.
Wzrok Jerry’ego omiótł taras.
Wylądowali na zadaszonym terenie przy przesuwanych drzwiach.
Cztery ręcznie rzeźbione dębowe krzesła stały równo pod ścianą. Nie były to meble ogrodowe – to były antyki. Mój dziadek przywiózł je z Anglii w 1920 roku. Przetrwały Wielki Kryzys i pożar domu. Przeniosłem je tam tylko tymczasowo, żeby odnowić lakier przed udarem.
„Nie” – szepnąłem.
Jerry podszedł ciężko, złapał górne krzesło za delikatne oparcie i zaciągnął je w stronę paleniska.
Nie zatrzymał się.
Podniósł topór i opuścił go.


Yo Make również polubił
Schudnij 10 kilogramów w 10 dni – zyskaj płaski brzuch
Ciasto Lambada: Delikatne, Owocowe i Idealne na Każdą Okazję 🍰🍊🍫
Sos, Który Zawładnął Naszymi Obiadami: Wprowadź Nowy Ulubiony Przysmak w Twoim Domu!
Uwielbiam te pomysły na przepisy