Chciała, żebym był wdzięczny za to, że mnie wymazano.
Zimna adrenalina zalała moje żyły. Nie obchodziło mnie, że jestem w mniejszości. Musiałem dostać się do środka. Potrzebowałem swojego gabinetu. Sejfu. Aktu własności. Oryginalnych dokumentów powierniczych. Gdybym dostał te papiery, mógłbym udowodnić, że to, co zrobili, było nielegalne.
„Ruszaj się, Brandon” – warknąłem i rzuciłem się w stronę otwartych drzwi.
Brandon odsunął się aż za łatwo. To nie on mnie powstrzymał.
Jerry był.
Ruszył naprzód z zaskakującą prędkością. Nie tylko mnie zablokował – oparł obie ręce na mojej piersi i pchnął z całej siły.
„Odejdź, staruszku!”
Moje osłabione nogi się ugięły. Laska wypadła mi z ręki.
Uderzyłem mocno o betonowe stopnie, głowa trzasnęła mi o kamienny podest. Białe, gorące cierpienie rozdarło mi czaszkę. Powietrze wystrzeliło z płuc. Poczułem smak miedzi.
Leżałam oszołomiona, patrząc na całą trójkę. Brandon odwrócił wzrok. Tiffany sprawdziła paznokcie. Jerry wytarł dłonie o mój jedwabny szlafrok, jakby właśnie wyniósł śmieci.
„Dosyć tego” – mruknął w końcu Brandon. „Wsadźmy go do samochodu. Zabieramy go do Sunny Meadows”.
Spodziewałem się, że ktoś zadzwoni pod 911. Spodziewałem się, że sąsiedzi będą zaglądać przez płoty. Zamiast tego poczułem, jak czyjeś szorstkie ręce chwytają mnie pod pachami.
Nocnik.
Podniósł mnie jak worek ściółki. Brandon złapał mnie za nogi. Mój własny syn, którego tysiąc razy niosłem do łóżka, teraz ciągnął mnie jak śmiecia w stronę krawężnika.
Wepchnęli mnie na tylne siedzenie mojej ciężarówki. Mojej ciężarówki. Skóra wciąż pachniała waniliowym odświeżaczem powietrza, którego zawsze używałem. Ten zapach domu przerodził się w smród celi.
Jerry wcisnął się obok mnie, przyciskając mnie swoją masą do drzwi. Brandon zatrzasnął drzwi i uderzył w zamek. Usłyszałem ciężki huk.
„Czekaj” – jęknęłam, dotykając czoła. Moja dłoń zrobiła się czerwona. „Potrzebuję lekarza. Krwawię.”
„Nic ci nie jest, tato” – powiedział Brandon, patrząc mi w oczy w lusterku wstecznym, po czym odwrócił wzrok. „To tylko zadrapanie. Zabieramy cię tam, gdzie powinieneś być”.
Sięgnęłam do kieszeni, instynkt podpowiadał mi: zadzwoń na policję, zadzwoń do Catherine, zadzwoń do kogokolwiek.
Moje palce musnęły telefon. Zanim zdążyłam go wyciągnąć, mięsista dłoń Jerry’ego zacisnęła się na moim nadgarstku. Obrócił go, ból przeszył mi ramię, i szarpnął telefon.
„Wezmę to” – mruknął.
„Oddaj to” – wychrypiałem. „To moja własność”.
„To na przechowanie” – powiedział spokojnie Brandon. „Gubisz rzeczy. Gubisz się. Nie chcemy, żebyś dzwonił do ludzi i zawracał im głowę swoimi urojeniami. Oddaj też portfel, Jerry”.
„Nie” – zaprotestowałem, przyciskając dłoń do kieszeni. Mój dowód osobisty. Moje karty. Moje życie.
Jerry nie zawracał sobie głowy kłótnią. Wsunął rękę do mojej kieszeni i wyrwał skórzany portfel, podczas gdy ja bezskutecznie machałem rękami.
Wrzucił telefon i portfel do przodu. Tiffany złapała je i z zadowoleniem wrzuciła do swojej designerskiej torebki.
„No, proszę” – powiedziała, poprawiając okulary przeciwsłoneczne. „Teraz możemy się skupić”.
Ciężarówka szarpnęła do przodu. Opony rozprysły się na żwirze. Mój dom zniknął z pola widzenia.
Buster biegł za nami przez kilka metrów, szczekając. Potem po prostu stał na podjeździe, chowając się w tylnej szybie, niczym niemy znak zapytania, gdy odjeżdżaliśmy.
Minęliśmy zjazd do szpitala. Minęliśmy skręt do mojej starej dzielnicy. Krajobraz stawał się coraz brzydszy – opuszczone magazyny, spękany asfalt, latarnie uliczne, które migotały, jeśli w ogóle raczyły się zapalić.
„Dokąd idziemy?” zapytałem.
Tiffany wyciągnęła telefon i nie zawracała sobie głowy szeptaniem.
„Tak, tu pani Waywright” – powiedziała radośnie, gdy ktoś odebrał. „Jesteśmy w drodze. Tak, transport zabezpieczony”. Uśmiechnęła się do mnie zimno. „Doskonale. Jesteśmy jakieś dwadzieścia minut od domu. Czy pokój jest gotowy? Idealnie. A procedury izolacji? Dobrze. Nie chcemy, żeby się włóczył i niepokoił innych mieszkańców. Jest bardzo zdezorientowany. Biedactwo. I agresywny. Próbował zaatakować mojego ojca. Tylko przygotuj dokumenty do podpisania przez Brandona. Mamy rezerwację na kolację”.
„Kłamco” – syknąłem.
Rozłączyła się i odwróciła na krześle, żeby na mnie spojrzeć. „Słyszałeś, Gus? Wybierasz się w wyjątkowe miejsce. Do miejsca, gdzie nie będziesz mógł nikogo skrzywdzić”.
„Co to jest Sunny Meadows?” – zapytałem. Nazwa brzmiała jak miejsce, gdzie umierają marzenia.
„To instytucja, która zajmuje się sprawami dotyczącymi pomocy państwa” – powiedział cicho Brandon. „Skoro przenieśliśmy twoje aktywa na papierze, jesteś teraz biedny. Nie masz pieniędzy, więc to najlepsze, co mogliśmy zrobić”.
„Zrobiłeś ze mnie biedaka” – powiedziałem oszołomiony. „Ukradłeś mi życie, a teraz wrzucasz mnie do domu dziecka”.
„To nie jest wysypisko śmieci” – bronił się Brandon. „Ma dach i łóżka”.
Po około trzydziestu minutach ciężarówka zwolniła.
Skręciliśmy na parking otoczony siatką zwieńczoną drutem kolczastym. Wyblakły szyld przed wejściem głosił: SUNNY MEADOWS EXTENDED CARE. Wyglądało to mniej jak zakład opiekuńczy, a bardziej jak więzienie o minimalnym rygorze, o którym zapomniano w budżecie.
Betonowy budynek był poplamiony latami zaniedbań. Chwasty wyrastały z popękanych chodników. Nawet z otwartymi oknami czułem ten zapach: wybielacza przemysłowego, gotowanego jedzenia i stęchłego moczu.
„Nie wejdę tam” – powiedziałam, czując, jak panika ściska mi gardło. „Nie wejdę”.
Jerry otworzył drzwi i złapał mnie za ramię.
„Możemy to zrobić łatwo albo trudno, Gus. Twój wybór.”
Wyciągnęli mnie. Buty drapały po asfalcie. Krzyczałem do pielęgniarki na parkingu, ale nawet nie podniosła wzroku znad papierosa i telefonu.
Przeprowadzili mnie przez automatyczne drzwi. Powietrze w środku było gorące i wilgotne. Linoleum było pożółkłe i porysowane. Kilka plastikowych krzeseł stało pod telewizorem przykręconym wysoko do ściany, gdzie półprzytomni mieszkańcy wpatrywali się w nicość.
Zza szklanej ścianki wyłoniła się rosła kobieta. Jej biały uniform napinał się w szwach. Na jej identyfikatorze widniał napis: PIELĘGNIARKA ODDZIAŁU HATCHER.
„To twoje przyznanie?” zapytała chropawym głosem.
„Tak” – powiedziała Tiffany, podając jej grubą teczkę. „Augustus Waywright. Jest nieposłuszny i istnieje duże ryzyko ucieczki. I agresywny”.
Hatcher przejrzał akta i skinął głową. „Pokój 4B jest otwarty. Jest bezpieczny”.
Wyszła zza lady. Z bliska pachniała stęchłym dymem i tanimi perfumami. Złapała mnie za brodę i obróciła moją głowę na boki, zerkając na rozcięcie na moim czole.
„Paskudny guz” – mruknęła. „Umyjemy go. Ale wygląda na zdenerwowanego. Spójrz na te oczy”.
„Nie jestem zdenerwowana” – krzyknęłam, odsuwając się. „Zostałam porwana. Ci ludzie ukradli mi dom. Potrzebuję policjanta. Zadzwoń pod 911”.
Hatcher nawet nie mrugnęła. Spojrzała na Brandona.
„Widzisz? Urojenia. Paranoja. Częste w tych późnych stadiach”. Pstryknęła palcami. Z korytarza wyłonili się dwaj sanitariusze, znudzeni, barczyści mężczyźni.
„Zabierzcie pana Waywrighta do 4B” – rozkazał Hatcher. „I przygotujcie środek uspokajający. Dziesięć miligramów tego dobrego. Potrzebujemy, żeby był spokojny na nocną zmianę”.
„Nie możesz tego zrobić!” – krzyknąłem, gdy sanitariusze złapali mnie za ramiona. „Mam prawa”.
„Masz opiekuna” – poprawiła, kiwając głową w stronę Brandona, który podpisywał coś na podkładce. „I on mówi, że musisz spać”.
Zaciągnęli mnie ciemnym korytarzem i wrzucili do maleńkiego pokoju z czterema łóżkami stłoczonymi w środku. W powietrzu unosił się zapach potu i środków dezynfekujących. Wepchnęli mnie na goły materac.
Chwilę później pojawił się Hatcher ze strzykawką. Igła błysnęła w migoczącym świetle jarzeniówek.
„To dla twojego dobra, kochanie” – powiedziała pustym głosem.
Próbowałem się cofnąć, przyciskając się do zimnej, żużlobetonowej ściany.
„Nie możesz tego zrobić.”
„Już to zrobiłam” – odpowiedziała.
Sanitariusze mnie przygwoździli. Jeden usiadł mi na nogach. Drugi przytrzymał mnie za ramiona.
Spojrzałem za pielęgniarkę wychodzącą za drzwi. Brandon podpisał ostatni formularz i oddał mi podkładkę. Potem odwrócił się i odszedł. Tiffany i Jerry poszli za nim. Nie obejrzał się.
Igła wbiła mi się w ramię. Zimny ogień popłynął przez moje żyły.
„Nie” – szepnąłem.
W pomieszczeniu zrobiło się niewyraźnie. Odgłosy wózków, szum telewizora i odległe jęki zlewały się w jedno.
Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyłem, była twarz Hatchera, znudzona i obojętna.
Ostatnią rzeczą, jaką poczułem, był miażdżący ciężar całkowitej zdrady.
Nie byłem już Augustusem Waywrightem.
Byłem tylko ciałem w łóżku 4B.
Obudziłem się z krzykiem.
To nie był ostry krzyk bólu. To było głuche, pętlące wycie, które brzmiało, jakby trwało od lat, zanim je usłyszałem.
Moje powieki były jak papier ścierny. Przez sekundę nie wiedziałam, kim jestem ani gdzie jestem. Potem uderzyła mnie pamięć – igła, Brandon się odwraca, perły Tiffany.
Próbowałem usiąść. Mdłości rzuciły mnie z powrotem na ziemię. W ustach czułem metaliczny posmak i kurz.
Pokój nie był salą szpitalną. To była cela więzienna. Beżowe ściany, pokryte plamami wieloletniego brudu. Cztery łóżka wciśnięte tam, gdzie powinny być dwa. Mężczyzna po mojej prawej stronie miotał się na poręczach, wrzeszcząc imię, na które nikt nie reagował. Naprzeciwko mnie inny mężczyzna wpatrywał się w sufit z zamglonymi oczami i otwartymi ustami.
W powietrzu unosił się zapach amoniaku, starego potu i przegotowanych warzyw.
Sięgnąłem po nadgarstek.


Yo Make również polubił
Herbata z marakują i cytryną
7 oznak, że powinieneś udać się do lekarza
Pyszne ciasto bananowe z tacy, wow, niesamowicie proste!
Karmel z solonym masłem i smażonymi jabłkami Tiramisu: wykwintna wersja włoskiej klasyki