„Wszystko w porządku?” zapytałem.
„Och, nic mu nie jest” – powiedziała szybko. „Wiesz, jak to jest. Kadra średniego szczebla. Cięcia budżetowe. Spotkania”.
Rozmawialiśmy o bezpieczniejszych rzeczach. O jej dzieciach w trzeciej klasie. O jej planach ogrodowych na przedmieściach Denver. Kiedy się rozłączaliśmy, słońce chowało się za ostrymi zębami gór Absaroka. Kawa w moim kubku była zimna, ale i tak ją dopiłem.
Po raz pierwszy od dziesięcioleci moje życie wydawało się proste.
Godzinę później telefon zadzwonił ponownie.
Tym razem nie rozpoznałem numeru, dopóki nie odebrałem.
„Moi rodzice stracili dom” – powiedział mój zięć bez słowa „dzień dobry”.
Głos Corneliusa zawsze brzmiał łagodniej przez głośnik w ich kuchni, pełen korporacyjnej pewności siebie. Przy moim słabym sygnale z gór, był płaski i twardy.
„Zamieszkają z tobą na kilka miesięcy, aż znajdą jakieś lokum” – powiedział.
Zacisnąłem mocniej dłoń na podłokietniku bujanego fotela.
„Przyjdziesz jeszcze raz?” zapytałem.
„Leonard i Grace stracili dom” – powtórzył, już niecierpliwy. „Zostaną w twojej chacie, dopóki czegoś nie wymyślą”.
„Corneliusie, właśnie kupiłem to miejsce” – powiedziałem. „Jest małe. Ledwo mieści jedną osobę”.
„Przez kilka miesięcy” – powiedział. „Przeżyjesz”.
„Kupiłem tę chatkę, żeby pobyć sam” – powiedziałem. „Wydałem cały fundusz emerytalny, żeby mieć trochę spokoju”.
Nawet nie udawał, że go to obchodzi.
„W takim razie powinieneś był zostać w Denver” – powiedział. „Jeśli ci się nie podoba, wracaj do miasta. Wyślę ci SMS-a z godziną ich przyjazdu w piątek”.
Linia się urwała.
Siedziałem na ganku, gapiąc się na polanę, gdzie kiedyś były łosie. Teraz ich już nie było. Mądre zwierzęta.
Przez czterdzieści lat byłem tym rozsądnym. Mężczyzną, który znosił każdą zniewagę, by zachować spokój w rodzinie. Tym, który przyjmował opiekę nad dziećmi w ostatniej chwili, pożyczał pieniądze, dowoził ludzi na lotnisko.
Spojrzałam na chatę, na las, o którym marzyłam, i poczułam, jak coś we mnie powstaje.
Nie tym razem.
Nalałem sobie kolejną filiżankę kawy, usiadłem przy małym kuchennym stole i wyciągnąłem z kieszeni kurtki stary notatnik inżynierski. Papier w kratkę. Taki sam, jakiego używałem na placach budowy od dziesięcioleci.
Nie pisałem o uczuciach.
Zadawałem pytania. Kto mógł wysuwać jakie roszczenia. Jak daleko mógł się posunąć Cornelius. Jakie zabezpieczenia miałem – a jakich nie.
O świcie stół był już pokryty stronami pełnymi list i szkiców.
Zamiast spać, wziąłem prysznic, ubrałem się w czyste ubrania i pojechałem z powrotem do miasta.
Stacja straży Yellowstone mieściła się w niskim, kamiennym budynku, dwadzieścia minut drogi na zachód od Cody. Wewnątrz, na tablicach ogłoszeniowych, widniały odchody niedźwiedzi i ślady wilków, a duża mapa zaznaczała szlaki migracji łosi.
Strażnik o opalonej skórze i odznace z napisem HAWKINS spojrzał w górę, gdy wszedłem.
„Dzień dobry” – powiedział. „Co mogę dla ciebie zrobić?”
„Właśnie przeprowadziłem się z Denver” – powiedziałem. „Kupiłem działkę przy County Road 14. Wszyscy ciągle ostrzegają mnie przed dzikimi zwierzętami. Niedźwiedziami. Wilkami”.
„Piękna okolica” – powiedział. „Mnóstwo stworzeń. Trzeba rozsądnie przechowywać żywność. Niedźwiedzie szczególnie polują na śmieci, karmniki dla ptaków i karmę dla psów. Wilki są płochliwe, ale ich nosy są o niebo lepsze od naszych”.
„Podchodzą blisko domów?” – zapytałem. „Czy to raczej plotka?”
Podszedł do mapy i wskazał na grupę pinezek.
„Przemieszczają się” – powiedział. „Zwłaszcza jeśli jest coś, co je przyciąga. Mówimy ludziom to samo: nie zostawiajcie wabików, chyba że chcecie gości”.
„Ludzie naprawdę ich prowokują?” – zapytałem, szeroko otwierając oczy na tyle, by wyglądać na naiwnie.
„Niektórzy idioci tak robią” – powiedział. „Myślą, że to sesja zdjęciowa, dopóki nie zdadzą sobie sprawy, że dzikie zwierzęta nie trzymają się schematów”.
„Nie jestem idiotą” – powiedziałem. „Po prostu staram się być przygotowany”.
„Dobrze” – powiedział. Podał mi broszurę o życiu z drapieżnikami. „Utrzymuj czystość na swojej posesji. Szanuj zwierzęta. Wszystko będzie dobrze”.
Podziękowałem mu, zanotowałem kierunek wiatru i zapach, a potem pojechałem do miasta, do sklepu z artykułami turystycznymi, w którym unosił się zapach skóry i oleju do broni.
„Potrzebuję kamer myśliwskich” – powiedziałem do sprzedawcy. „Chcę zobaczyć, co się rusza w pobliżu mojej chaty”.
Pokazał mi dwa modele z czujnikami ruchu, noktowizorem i alertami komórkowymi.
„Wyślę ci zdjęcia, kiedy coś się pojawi” – powiedział. „Niedźwiedzie, intruzi, nastolatki. Cokolwiek”.
Wyszedłem z tego o trzysta czterdzieści dolarów lżejszy i o dwa aparaty bogatszy.
Tego popołudnia, w ciszy wokół mojej chaty, zamontowałem jedną kamerę skierowaną na podjazd, a drugą na werandę i polanę. Testowałem każdy kąt, sprawdzałem połączenie, aż telefon zawibrował, wyświetlając zdjęcia testowe moich butów w niskiej rozdzielczości.
Następnego ranka znowu pojechałem do miasta.
Sklep mięsny znajdował się w bocznej uliczce, a na tablicy przed wejściem widniała obietnica sprzedaży suszonego mięsa z łosia i kiełbas domowych.
„Potrzebuję około dwudziestu funtów resztek wołowiny” – powiedziałem mężczyźnie za ladą. „Mięso z organów. Tłuste ścinki. Mam dużego psa”.
Skinął głową i owinął paczki w biały papier.
„Czterdzieści pięć” – powiedział.
Zapach, który poczułem, gdy otworzyłem paczki w domku, był tak silny, że przypominał uderzenie w twarz.
Wyniosłem mięso na polanę za domem, wiatr owiewał mi twarz. Stary nawyk kazał mi zwilżyć palec i unieść go do góry. Wiatr zachodni.
Dobry.
Trzydzieści jardów od chaty, pod wiatr, podzieliłem mięso na trzy stosy rozłożone na tyle szeroko, aby aparat mógł uchwycić ciekawskich gości.
Nie chciałem nikogo skrzywdzić.
Próbowałem coś udowodnić.
Wróciłem do środka, zamknąłem okna, obniżyłem temperaturę w termostacie, odłączyłem wszystko, co mogłem, i stanąłem w drzwiach, by po raz ostatni spojrzeć na chatkę, w której dopiero co zamieszkałem.
Następnie wsiadłem do ciężarówki i po pięciu godzinach jazdy wróciłem do Denver.
Mój stary dom na przedmieściach – wciąż wystawiony na sprzedaż, wciąż umeblowany minimalistycznym sprzętem – przypominał motel, gdy do niego wszedłem. Położyłem laptopa na stoliku kawowym, zsynchronizowałem kamery z telefonem i czekałem.
W piątek o dziesiątej rano zadzwonił mój telefon.
Na ekranie pojawił się mój podjazd: wąski pas ziemi, w tle chata i szary sedan zmierzający w stronę ganku.
Leonard i Grace wysiedli dokładnie tak, jak ich zapamiętałam z wakacji — Leonard w koszulce polo, Grace w pikowanej kamizelce. Oboje wyglądali, jakby świat nie sprostał ich oczekiwaniom.
„To tu teraz mieszka?” Głos Grace dobiegł z maleńkiego mikrofonu kamery, ostry nawet w niskiej rozdzielczości. „Pachnie sosną i ziemią”.
„Przynajmniej jest za darmo” – powiedział Leonard. „Zostaniemy kilka miesięcy, niech Cornelius się ogarnie”.
Zrobił krok w stronę ganku.
Zatrzymano.
„Grace” – powiedział cicho.
Zza linii drzew na skraju kadru wyłoniły się trzy sylwetki — szare, smukłe, poruszające się z tą skuteczną, cichą determinacją, jaką można zaobserwować tylko u drapieżników.
Wilki.
Nie interesowali się Leonardem i Grace. Ich nosy od razu prowadziły ich do sedna sprawy.
Leonard zbladł.
„Wsiadaj do samochodu” – powiedział. „Wsiadaj do samochodu. Już.”
Grace odwróciła się, potknęła, a potem wdrapała się z powrotem do sedana. Żwir rozprysł się, gdy Leonard wrzucił wsteczny bieg i szarpnął w dół podjazdu. Jeden z wilków spojrzał w górę, po czym wrócił do jedzenia.
Usiadłam z powrotem na kanapie i powoli wypuściłam oddech, którego wstrzymywania nie byłam świadoma.
Dwadzieścia minut później zadzwonił mój telefon.
„Co zrobiłeś?” krzyknął Cornelius. Tym razem też nie przywitał się.
„Nic nie zrobiłem” – powiedziałem. „Ostrzegałem cię, że to dzicz. Żyją tu wilki. Niedźwiedzie. Pumy. Twoi rodzice chcieli zobaczyć prawdziwy Dziki Zachód. Mieli na to szansę”.
„Zwabiłeś te zwierzęta” – powiedział. „Zaaranżowałeś to. Mogły zginąć”.
„To dramatyczna interpretacja tego, co się stało” – powiedziałem. „Odeszli. Wilki zjadły. Tak to tu działa. Może następnym razem zapytasz, zanim podasz mój adres jak zapasowy klucz do sypialni”.
„Jesteś szalony” – powiedział. „Zamierzam…”
„Co zamierzasz zrobić?” – zapytałem. „Pozwiesz mnie, bo na mojej posesji żyją dzikie zwierzęta? Powodzenia.”
„To jeszcze nie koniec” – warknął.
„Nie” – powiedziałem. „Dopiero się zaczyna”.
Rozłączył się.
Przez kilka tygodni panowała cisza.


Yo Make również polubił
marmurkowy biszkopt
12 objawów hipoglikemii, które należy rozpoznać
Ciasto kokosowo-migdałowe
O kurczę, nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, żeby tego spróbować