„Oto 50 dolarów… To wszystko, co mam. Czy możesz mi pomóc choć dzisiaj?” – powiedziała mała dziewczynka do samotnego prezesa… – Page 2 – Pzepisy
Reklama
Reklama
Reklama

„Oto 50 dolarów… To wszystko, co mam. Czy możesz mi pomóc choć dzisiaj?” – powiedziała mała dziewczynka do samotnego prezesa…

Robert spojrzał za niego, przez okno piekarni. Sophie wciąż stała przy ladzie z ciasteczkiem w dłoni, rozmawiając z panią Park, jakby świat prawie jej nie połknął godzinę temu. Dzieciaki takie są – elastyczne. Ale od odbicia piłki zostawiały siniaki.

„Chcę, żeby miała osiem lat” – powiedział cicho Robert. „A nie małą księgową, która słucha słów takich jak rachunki”.

Diego zacisnął szczękę. „Słyszała to?”

„Ona to powiedziała” – przyznał Robert. „Ona próbuje cię chronić”.

Na moment wyraz twarzy Diego uległ zmianie – gniew ustąpił miejsca czemuś przypominającemu żal.

„Nie powinna tego robić” – wyszeptał.

Robert wziął głęboki oddech. „Nie powinna.”

Zimny ​​podmuch przeszedł ulicą. Diego spojrzał w niebo, jakby chciał zobaczyć jutrzejszy harmonogram wydrukowany na chmurach.

„Moja druga praca zaczyna się za godzinę” – powiedział. „Jeśli się jeszcze raz spóźnię, stracę ją”.

Robert poczuł znajome pragnienie — zadzwonić do kogoś, coś zmienić, nagiąć świat.

Zamiast tego trzymał ręce nieruchomo.

„W takim razie zróbmy to prosto” – powiedział Robert. „Pójdę z tobą do pani Chen, żeby wiedziała, że ​​Sophie jest bezpieczna. A jutro… jutro zabierzesz ją na potańcówkę”.

Oczy Diego błysnęły. „Nie mogę”.

„Możesz” – powiedział Robert łagodnie. „Tylko jeszcze nie wiesz, jak za to zapłacisz”.

Diego zaśmiał się krótko i gorzko. „Myślisz, że to pieniądze. To czas. To mój szef. To fakt, że jeśli się nie pojawię, nie dostanę godzin. Jeśli nie dostanę godzin, nie będziemy jeść”.

Robert powoli skinął głową. „Rozumiem matematykę. Nie rozumiem twojego życia, ale rozumiem matematykę”.

Diego przyglądał mu się z takim wyrazem twarzy, jakby nie wierzył, że mężczyzna z luksusowym apartamentem może cokolwiek wiedzieć na temat głodu.

Robert nie sprzeciwiał się. Powiedział po prostu: „Pozwól mi pomóc z tym, co nie jest miłością. Pozwól ci zająć się tym, czego nie dotkną pieniądze”.

Spojrzenie Diego powędrowało w stronę Sophie, a potem z powrotem na Roberta.

„Jak pomóc?” zapytał ostrożnie.

Robert wyciągnął wizytówkę. Na odwrocie napisał numer – swój bezpośredni numer.

„Możesz do mnie zadzwonić” – powiedział. „Albo możesz to wyrzucić. Ale jeśli mi pozwolisz, chciałbym porozmawiać ze szkołą. Nie o tobie. Nie o Sophie jako o szczególnym przypadku. O programie. O czymś, co pomaga rodzicom się pokazać”.

Diego zacisnął usta. „Miłosierdzie”.

„Wsparcie” – poprawił Robert cicho. „W całej szkole. Cisza. Bez reflektorów”.

Diego nie sięgnął po kartę.

W tym momencie w drzwiach piekarni pojawiła się Sophie, ocierając czekoladę z ust rękawem kurtki.

„Tato?” zapytała, szeroko otwierając oczy. „Wracamy do domu?”

Diego przykucnął i wziął ją za ręce.

„Tak” – powiedział. „Wracamy do domu”.

Spojrzenie Sophie powędrowało w stronę Roberta.

„Panie Robercie” – powiedziała cicho i z nadzieją – „czy przyjdzie pan jutro?”

Ramiona Diego napięły się.

Robert odpowiedział zanim Diego zdążył to wyłączyć.

„Będę, jeśli twój tata się zgodzi” – powiedział Robert. „I tylko jako gość. Bal jest dla ojców i córek”.

Sophie spojrzała na Diego błagalnym wzrokiem. Twarz Diego złagodniała wbrew jego woli.

„Zobaczymy” – powiedział.

Dla Sophie zabrzmiało to jak „tak”. Jej uśmiech rozbłysnął tak szybko, że Robert o mało nie skrzywił się. Widział już kiedyś taką nadzieję. Już ją kiedyś zniszczył.

On by jej tego nie zrobił.

Diego poprowadził Sophie wzdłuż budynku pani Chen. Robert szedł kilka kroków za nimi, trzymając się w bezpiecznej odległości, pozwalając Diego prowadzić. Na podeście trzeciego piętra pani Chen otworzyła drzwi z impetem, zanim jeszcze zapukali.

Spojrzała na Sophie i uderzyła Diego w ramię.

„Przyprawiasz mnie o zawał serca” – zbeształa ją głosem pełnym ulgi. „Myślisz, że jestem młoda?”

„Pani Chen…” zaczął Diego.

Pani Chen przytuliła Sophie i uszczypnęła ją w policzek.

„Jesteś bezpieczny” – powiedziała stanowczo. „Nie rób tego więcej”.

Sophie skinęła głową, spuszczając wzrok. „Przepraszam”.

Spojrzenie pani Chen powędrowało w stronę Roberta.

„A ty” – powiedziała. „Garniturku. Przyprowadź ją z powrotem”.

Robert pochylił głowę. „Tak.”

Pani Chen spojrzała na niego podejrzliwym wzrokiem.

„Dobrze” – oznajmiła. „Idźcie już. Wszyscy. W moim korytarzu jest zimno”.

Diego wprowadził Sophie do środka. Zatrzymał się w drzwiach i spojrzał na Roberta.

„Naprawdę chcesz rozmawiać ze szkołą?” zapytał cicho.

Robert skinął głową. „Tak. I możesz powiedzieć „nie” wszystkiemu, co wydaje ci się złe”.

Diego zmrużył oczy. „Żadnych zdjęć. Żadnej gazety”.

„Żadnych zdjęć” – obiecał Robert.

Diego zawahał się, ale w końcu wziął wizytówkę.

„Jedno” – powiedział Diego cicho. „Nie mów Sophie, że naprawisz jej życie”.

Robertowi ścisnęło się gardło. „Nie zrobię tego”.

Diego skinął głową i zamknął drzwi.

Robert stał w ciemnym korytarzu, nasłuchując stłumionych dźwięków dochodzących z mieszkania – szumu telewizora, czajnika i cichego głosu Sophie.

Po raz pierwszy od lat cisza, do której wracał do domu, wydawała mu się złym wyborem.

Kiedy wrócił do Morgan Financial, jego biuro wyglądało dokładnie tak samo jak zawsze — szkło, stal, porządek.

Wydawało się to bezużyteczne.

Melissa próbowała podać mu plik papierów.

„Przewodniczący zarządu dzwonił ponownie” – powiedziała ostrożnie. „Chce, żebym oddzwonił dziś wieczorem”.

Robert wpatrywał się w papiery, jakby były napisane w obcym języku.

„Odwołaj moje popołudnie” – powiedział.

Melissa mrugnęła. „Proszę pana?”

„Przełóż” – poprawił. „Jutro. W przyszłym tygodniu. Nie obchodzi mnie to”.

Zawahała się. „Panie Morgan, pan nigdy…”

„Wiem” – powiedział Robert szorstkim głosem. Potarł czoło. „Zadzwoń do Evelyn Grant w fundacji. Powiedz jej, że potrzebuję jej w biurze o piątej”.

Melissa powoli skinęła głową, wciąż patrząc na niego, jakby stał się kimś innym.

Kiedy wyszła, Robert otworzył szufladę biurka i wyciągnął czarny folder, który trzymał ukryty pod starymi aktami.

Korsarz wciąż tam był – wysuszony i kruchy. Program ze szkolnego przedstawienia Emily. Kartka na Dzień Ojca z brokatowym klejem i wygiętym serduszkiem.

Otworzył kartkę i jeszcze raz przeczytał pismo dziecka.

KOCHAM CIĘ NAWET GDY JESTEŚ ZAJĘTY.

Jego gardło się zamknęło.

Chwycił telefon i wybrał numer Emily.

Poczta głosowa.

Oczywiście.

Przełknął ślinę i zmusił się, żeby mówić spokojnie.

„Hej” – powiedział. „To… tata, Robert.”

Cisza na linii przypominała salę sądową.

„Widziałem dziś małą dziewczynkę” – kontynuował. „Poprosiła mnie o coś. I to uświadomiło mi… Nie chcę być dłużej tym mężczyzną, co do którego miałeś rację. Nie dzwonię, żeby cię o cokolwiek prosić. Nie proszę, żebyś do mnie przyszedł. Po prostu… przepraszam. I jeśli kiedykolwiek zechcesz porozmawiać, będę przy tobie. Nie z pieniędzmi. Nie z czekiem. Ja.”

Jego głos załamał się przy ostatnim słowie.

Zakończył rozmowę i siedział nieruchomo, a miasto za oknem rozmywało się.

O piątej Evelyn przybyła z deszczem na płaszczu i spokojem w oczach.

„Co się stało?” zapytała.

Robert powiedział jej wszystko. Nie łagodził sytuacji. Nie starał się wyglądać szlachetnie.

Gdy skończył, wyraz twarzy Evelyn przez dłuższą chwilę pozostał neutralny.

„Chcesz pomóc jednej rodzinie” – powiedziała.

„Chcę pomóc rozwiązać pewien problem” – poprawił Robert. „Jedna rodzina mi to uświadomiła, ale to jest większe niż oni”.

Evelyn pochyliła się do przodu. „Jeśli to zrobimy, musi to być prawdziwe. Oparte na potrzebach. Ciche. Bez rozgłosu. Nikt nie zostanie wyróżniony”.

„Żadnej reklamy” – rzekł stanowczo Robert.

Evelyn skinęła głową. „Możemy nawiązać współpracę ze szkołą. Program pilotażowy. Fundusz zaangażowania. Bony na ubrania. Transport. Niewielkie stypendium dla rodziców, którzy tracą zarobki uczestnicząc w szkolnych wydarzeniach”.

Robert powoli wypuścił powietrze. „Taniec jest jutro”.

Evelyn wypuściła oddech, który był niemal śmiechem. „W takim razie ruszamy.”

„Szkoła nazywa się Harrison Elementary” – powiedział Robert. „Doradcą jest pani Reed”.

Długopis Evelyn zatrzymał się. „Pani Reed?”

Robert zacisnął szczękę. „Nie spotkałem jej”.

Evelyn przyglądała mu się. Nie naciskała.

„Umówimy się na spotkanie” – powiedziała. „Dziś wieczorem”.

W szkole podstawowej Harrison unosił się zapach kredek i jedzenia ze stołówki. Korytarze były usiane rysunkami dzieci – przedstawiającymi rodziny, słońca, ludziki trzymające się za ręce.

Robert poczuł ucisk w piersi, jakiego się nie spodziewał. Nie był w takiej szkole od lat. Zapomniał, jak to jest być otoczonym dowodami tego, czego pragną dzieci: miłości narysowanej w jaskrawych kolorach.

Dyrektor serdecznie przywitał Evelyn, po czym zauważył Roberta i zamarł.

Evelyn przedstawiła ich jako darczyńcę i partnera. Robert trzymał ręce nieruchomo, zachowując ostrożną postawę.

Najpierw rozmawiali o programie — logistyce, prywatności, nadzorze.

Wtedy dyrektor powiedział: „Nasza doradczyni zajmie się dystrybucją. Pani Reed zarządza naszą garderobą. Jest świetna”.

Robert poczuł coś zimnego w żołądku.

„Pani Reed?” powtórzył zbyt ostro.

Dyrektor skinął głową. „Emily Reed”.

Pomieszczenie zrobiło się wąskie.

Emily.

Wzrok Evelyn powędrował w stronę Roberta. Jej długopis zamarł.

Dyrektor, nieświadomy tego, sięgnął po telefon. „Zadzwonię do niej. Ma dyżur na lunchu”.

Płuca Roberta płonęły.

Kroki na korytarzu. Chwila ciszy.

Wtedy drzwi się otworzyły.

Emily weszła do środka w kardiganie i szkolnej smyczy, z włosami ściągniętymi do tyłu. Wyglądała starzej niż ostatnim razem, kiedy ją widział, ale to była ta sama twarz. Te same oczy.

Jej spojrzenie spoczęło na nim — i profesjonalny spokój spłynął z niej niczym woda.

Jej dłoń zacisnęła się na framudze drzwi.

Przez sekundę wyglądało, jakby miała się odwrócić i odejść.

Następnie uniosła brodę, energicznie i opanowanie.

„Robert” – powiedziała beznamiętnie.

Usłyszenie jego imienia z jej ust po trzech latach było niczym uciskanie siniaka.

„Emily” – zdołał wykrztusić.

Dyrektor mrugnął. „Wy dwaj… znacie się?”

Emily nie odrywała wzroku od Roberta.

„To mój ojciec” – powiedziała szorstko.

Oczy dyrektora rozszerzyły się. Wyraz twarzy Evelyn się naprężył.

Robertowi ścisnęło się gardło.

„Nie wiedziałem, że tu pracujesz” – wyszeptał.

Emily parsknęła chrapliwym śmiechem. „Oczywiście, że nie.”

Dyrektor odchrząknął niezręcznie. „Emily, rozmawiamy o partnerstwie z Fundacją Morgana. Bony na suknie. Fundusze na zaangażowanie rodziny…”

Spojrzenie Emily powędrowało w stronę Evelyn, a potem z powrotem na Roberta.

„Dlaczego tu jesteś?” zapytała cicho.

Robert zmusił się do stania, powoli i ostrożnie.

„Jestem tu, bo fundacja chce wspierać rodziny” – powiedział. „Rodzice, którzy nie mogą…”

„Rodzice, którzy nie mogą się pojawić” – dokończyła Emily głosem napiętym, w którym słychać było ból.

Robert nie zaprzeczył. Nie mógł.

Emily podeszła bliżej i zniżyła głos, żeby dyrektor nie słyszał każdej sylaby.

„Nie wejdziesz do mojej szkoły i nie będziesz udawał zbawiciela” – syknęła.

„Nie próbuję” – wyszeptał Robert. „Próbuję zrobić coś pożytecznego, nie krzywdząc nikogo. W tym ciebie”.

Śmiech Emily był gorzki. „Teraz zależy ci na zrobieniu mi krzywdy?”

Robert drgnął, ale wytrzymał jej spojrzenie. „Tak.”

Przez ułamek sekundy oczy Emily zrobiły się wilgotne. Po chwili zbroja wróciła na swoje miejsce.

Lekko odwróciła się w stronę dyrektora, nakładając na siebie profesjonalizm niczym kurtkę.

„Przyda nam się wsparcie” – powiedziała energicznie. „Ale musi być dyskretnie. Żadnych zapowiedzi. Żadnych sesji zdjęciowych. Żadne dziecko nie powinno czuć się wyróżnione”.

Evelyn szybko skinęła głową. „Takie jest nasze podejście”.

Emily przenikliwie spojrzała na Roberta.

„A ty” – powiedziała. „Nie błąkasz się po korytarzach. Nie rozmawiasz z dziećmi. Nie pojawiasz się jutro i nie robisz z tego wszystkiego, co twoje”.

Robertowi ścisnęło się gardło. „Nie zrobię tego”.

Emily jeszcze przez chwilę patrzyła mu w oczy, po czym odwróciła wzrok.

„Dobrze” – powiedziała cicho. „Bo mam dzieci, które mnie potrzebują”.

Odwróciła się i wyszła, a drzwi za nią się zamknęły.

Robert usiadł powoli, jego ręce trzęsły się pod stołem.

Dyrektor wyglądał na zbolałego. „Przepraszam” – mruknął. „Nie wiedziałem…”

„W porządku” – powiedział Robert, choć wcale tak nie było. „Po prostu… pomóżmy rodzinom”.

Głos Evelyn był spokojny. „Zrobimy to”.

Ale Robert słyszał w głowie tylko jedno:

Emily. Tutaj. W tym budynku. W tej okolicy. W tym życiu, którego nigdy nie znał.

Tego wieczoru Robert nie wrócił najpierw do swojego apartamentu.

Poszedł do piekarni Angelo.

Pani Park podniosła wzrok i przewróciła oczami.

„Znowu ty” – powiedziała.

„Potrzebuję adresu Diego” – powiedział po prostu Robert.

Pani Park zmrużyła oczy. „Dlaczego?”

„Bo Sophie poprosiła mnie, żebym przyszedł jutro” – powiedział Robert. „I potrzebuję, żeby Diego się na to zgodził. Potrzebuję… granic”.

Pani Park patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, po czym napisała adres na serwetce i odłożyła ją na blat.

„Jeśli znów doprowadzisz tę dziewczynę do płaczu” – ostrzegła.

„Nie zrobię tego” – rzekł Robert i mówił poważnie.

Diego otworzył drzwi swojego mieszkania, a na jego twarzy malowała się ostrożność.

„Jak znalazłeś—”

„Pani Park” – przyznał Robert.

Diego jęknął. „Oczywiście.”

Sophie wcisnęła się do niego, jej oczy błyszczały.

„Panie Robercie!” – wykrzyknęła. „Przyjdzie pan jutro?”

Diego delikatnie złapał ją za ramię. „Sophie. Idź dokończyć pracę domową”.

Sophie nadąsała się i zniknęła.

Diego odsunął się. „Proszę. Pięć minut.”

Mieszkanie było małe, ale czyste. Zabawki były starannie poukładane. Na lodówce przyklejono rysunek: Sophie trzymająca rękę ojca pod dużym, żółtym słońcem.

Robert poczuł ucisk w piersi.

Diego podążył za jego wzrokiem i zarumienił się. „Rysuje, kiedy się martwi”.

Robert skinął głową. „Powiedziała mi.”

Diego zacisnął szczękę. „I dlatego to nie może być prawda. Ona się przywiązuje. Ma nadzieję”.

Robert przełknął ślinę. „Wiem.”

Diego skrzyżował ramiona. „Więc dlaczego tu jesteś?”

Robert wziął głęboki oddech. „Bo pedagogiem szkolnym jest moja córka”.

Diego mrugnął. „Pani Reed?”

Robert skinął głową, gardło miał ściśnięte.

Diego cicho gwizdnął. „Jaki… mały ten świat”.

„Ona mnie nienawidzi” – powiedział cicho Robert.

Diego wpatrywał się w niego. „Winisz ją?”

Robert pokręcił głową. „Nie.”

Postawa Diego nieco złagodniała.

Robert kontynuował ostrożnie. „Sophie potrzebuje sukienki. Ty potrzebujesz marynarki, która będzie pasować. Niedrogiej. W sam raz, żeby jutro wydawało się normalne”.

Diego zmrużył oczy. „Nie przyjmujemy jałmużny”.

„Wiem” – powiedział Robert. „W szkole jest szafa na ubrania. Bony. Cisza. Żadnego światła reflektorów”.

Diego zawahał się.

„A ty?” zapytał Diego. „Co z tego będziesz miał?”

Robert nie uniknął.

„Lustro” – przyznał. „Szansa, żeby zobaczyć, co przegapiłem. I może… szansa, żeby nauczyć się, jak teraz być dla mojej córki”.

Diego patrzył na niego przez dłuższą chwilę, po czym spojrzał w stronę drzwi sypialni Sophie.

„Mam marynarkę” – powiedział w końcu. „Ze ślubu kuzyna. Za duża. Jeśli możesz… wskaż mi krawca. Zapłacę”.

Robert skinął głową. „Okej.”

Diego uniósł palec. „Żadnych obietnic Sophie”.

„Nic nie obiecuję” – powtórzył Robert.

Diego powoli wypuścił powietrze. „I nie tańczysz z nią”.

Robert zacisnął usta. „Oczywiście, że nie.”

Diego zacisnął szczękę. „Zdziwiłbyś się, ilu mężczyzn uważa, że ​​dziecięce przywiązanie to przyzwolenie”.

Żołądek Roberta się przewrócił.

„Nie jestem tym człowiekiem” – powiedział cicho.

Diego przyjrzał mu się uważnie, po czym skinął głową, jakby postanawiając mu uwierzyć – przynajmniej na razie.

„Dobrze” – powiedział Diego. „Możesz iść. Ale trzymaj się z daleka. Jeśli Sophie zapyta… powiedz jej prawdę”.

Robert skinął głową. „Tak zrobię.”

Minęło pięć minut. Diego spojrzał na zegar i skrzywił się.

„Muszę iść” – powiedział. „Druga praca”.

Robert wstał. „Do zobaczenia jutro”.

Diego zawahał się przy drzwiach.

„Panie Morgan” – powiedział cicho. „Jeśli mojej córce stanie się krzywda, bo będzie miała zbyt wielką nadzieję…”

„Wiem” – powiedział Robert cicho. „Nie zostawię jej z pustym powietrzem”.

Oczy Diego zwęziły się. Potem skinął głową i wyszedł.

Następny dzień minął jak z bicza strzelił.

Robert siedział na spotkaniach, na których prawie nie słyszał. Bardziej obserwował zegar niż wykresy giełdowe.

O trzeciej jego telefon zawibrował, dzwoniąc na nieznany numer.

Pojawiło się zdjęcie.

Sophie w prostej granatowej sukience, z włosami zaczesanymi do tyłu, nieśmiało się uśmiechała na szkolnym korytarzu. W tle Emily stała z notesem, o łagodnym i czujnym wyrazie twarzy.

Pod zdjęciem tekst:

ONA WYBRAŁA TO. DZIĘKUJĘ ZA VOUCHER. —D

Robert patrzył na to, aż go oczy piekły.

Odpisał ostrożnie:

Cieszę się, że znalazła coś, co jej się podoba. Dziękuję, że pozwoliłeś szkole się tym zająć.

Chwilę później:

NIE RÓBCIE DZIWNEGO. DO ZOBACZENIA DZIŚ WIECZOREM.

Robert parsknął drżącym śmiechem.

O godzinie szóstej trzydzieści stanął przed lustrem i zrzucił z siebie symbole swojego życia.

Żadnego markowego zegarka. Żadnego krzykliwego krawata. Żadnego dopracowanego wykonania.

Pojechał metrem.

Gdy wyszedł na ulicę Harrison Street, chodniki były śliskie od wcześniejszego deszczu i odbijało się w nich światło szkolnych świateł.

Szkoła podstawowa Harrison lśniła w ciemności niczym mały statek. Rodzice przybyli w płaszczach i butach. Dziewczynki w sukienkach trzymały się za ręce dorosłych.

Robert stał po drugiej stronie ulicy i obserwował.

Zobaczył ojca klęczącego, by naprawić but. Dziadka prostującego kokardę. Wujka podnoszącego dziewczynkę, która była zbyt zmęczona, by chodzić.

Czuł się jak duch wśród żywych.

Potem przybył Diego.

Jego kurtka była już dopasowana, przerobiona i czysta. Wyglądał na zdenerwowanego, ale trzymał dłoń Sophie, jakby tylko ona trzymała go w miejscu.

Sophie zauważyła Roberta i pomachała mu tak mocno, że aż zadrżała jej ręka.

Spojrzenie Diego powędrowało w stronę Roberta — ostrzegawczo, a potem w coś łagodniejszego.

„Jesteśmy na miejscu” – powiedziała Sophie bez tchu. „Tata to zrobił. Skończył pracę”.

Diego odchrząknął. „Ledwo.”

Weszli do środka.

Siłownia została udekorowana papierowymi lampionami, serpentynami i banerem z napisem: JESTEŚ KOCHANY.

Grała muzyka. Wolontariusze nalewali poncz. Nauczyciele uśmiechali się ze zmęczonym ciepłem.

Wzrok Sophie powędrował po pokoju. Każda dziewczyna zdawała się mieć kogoś. Ojca. Wujka. Dziadka. Mentora.

Sophie ścisnęła dłoń Diego mocniej, jakby bała się, że zniknie.

Diego odwzajemnił uścisk.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama
Reklama

Yo Make również polubił

Korzyści z goździków dla skóry: olejek goździkowy, olejek goździkowy i kostki lodu z goździków

Lekko zmiażdż goździki i dodaj je do oleju. Podgrzewaj olej w kąpieli wodnej przez 10–15 minut. Odstaw na 1–2 dni ...

„Moja teściowa kupuje te tabletki, mimo że nie ma zmywarki: Dzięki jej wskazówce kupiłam też 1 opakowanie na cały rok!”

mur cuisineAby wyeliminować resztki tłuszczu przyklejone do ścian kuchni, ta końcówka systemu D jest idealna. Działa również w przypadku śladów ...

Tętniak mózgu – objawy, których nie wolno ignorować

Podwójne lub zamazane widzenie Niespodziewane drgawki Ból zlokalizowany w jednym oku Nudności i wymioty bez wyraźnej przyczyny Sztywność karku Nadwrażliwość ...

Leave a Comment