„Później wróciłem do Chicago jeszcze dwa razy. Raz w 1978, potem w 1980. Za pierwszym razem zatrudniłem kogoś, żeby cię znalazł, ale byłaś już mężatką. Za drugim razem zobaczyłem twoje zdjęcie ślubne w gazecie i wiedziałem, że jest za późno”.
Uśmiechnąłem się lekko i boleśnie.
„Pięćdziesiąt lat spóźnienia, Seb. Może los zachował dla nas odrobinę litości”.
Skinął głową, jego głos był szorstki.
Nigdy się nie ożeniłem. Było kilka kobiet, ale nie mogłem przestać, ciągle je do ciebie porównywałem. Latami czytałem o tobie, twoich nagrodach za nauczanie, o studentach, którym pomogłeś. Zawsze wierzyłem, że zmienisz świat. Po cichu, ale naprawdę.
Odwróciłam się, nie chcąc, żeby zobaczył moje czerwone oczy.
„Dziękuję. Ale byłam po prostu zwykłą nauczycielką. Moje życie było spokojne, bezpieczne. Tylko czasami w środku nocy zastanawiałam się, czy gdyby twoje listy do mnie dotarły, siedziałabym teraz tutaj z tobą?”
Seb lekko dotknął mojego ramienia.
„Nie obwiniaj się, Mabel. Zrobiliśmy to, co uważaliśmy za słuszne. Żałuję tylko, że pozwoliliśmy komuś innemu podjąć decyzję za nas”.
Słowa utknęły mi w gardle. Pomyślałam o mojej matce – surowej, kontrolującej, obsesyjnie dążącej do najbezpieczniejszej drogi. Kochałam ją i jednocześnie nienawidziłam. Przez nią moje życie potoczyło się inaczej.
Zatrzymaliśmy się przy małym stawie ogrodowym, którego tafla odbijała światło późnego słońca. Seb usiadł na kamiennej ławce i gestem zaprosił mnie do siebie. Wyciągnął z kieszeni mały przedmiot – stare zdjęcie z pożółkłymi brzegami. Młoda kobieta o brązowych włosach uśmiechała się promiennie, trzymając w dłoniach garść polnych kwiatów.
„Noszę to od 1972 roku.”
Ręce mi się trzęsły, gdy to brałem.
„Myślałem, że już dawno to wyrzuciłeś.”
„Nie” – powiedział z delikatnym uśmiechem. „Kiedyś myślałem, że jeśli się tego trzymam, nigdy już nikogo nie pokocham. Potem zrozumiałem, że odpuszczenie to nie zapomnienie. To zaakceptowanie, że miłość może istnieć nawet wtedy, gdy tej osoby nie ma”.
Spojrzałem na zdjęcie, a mój głos był cichy.
„Kochałam Harolda, Seb. Naprawdę. Ale on nigdy nie patrzył na mnie tak, jak ty. Nasze małżeństwo było spokojne, odpowiedzialne, pełne czułości, ale brakowało w nim iskry. Może nauczyłam się żyć w ukryciu”.
Seb przycisnął dłoń do piersi.
„I jakoś żyłem tak, jakbym wciąż cię widział. Dziwne, prawda? Człowiek może minąć tysiąc twarzy i zapamiętać tylko jedną parę oczu.”
Ustabilizowałem się.
„Wiesz, niektórymi nocami śniło mi się, że znów jesteśmy w Romano’s, małej włoskiej knajpce na 12. Ulicy, gdzie kiedyś podkradałem ci oliwki z sałatki.”
Seb roześmiał się głęboko, jakby wciąż młodo.
„I złapali cię, bo liczyłem, ile ich zostało. Pamiętam. Cały wieczór się rumieniłeś.”
Oboje się roześmialiśmy, a dźwięk śmiechu mieszał się z zapachem lawendy w powietrzu i szmerem wody, niczym odkurzane wspomnienia.
„Moje życie odbiegło daleko od punktu wyjścia” – powiedział Seb po chwili ciszy. „Założyłem firmę, spotykałem się z politykami, wchodziłem do sal pełnych wpływowych ludzi. I w takich chwilach przypominałem sobie tę osiemnastolatkę na schodach wejściowych, czytającą mi Whitmana”.
Ścisnęło mnie w gardle.
„Nie mów takich rzeczy, Seb. Jesteśmy za starzy, żeby tak marzyć.”
Uśmiechnął się, przechylił głowę, jego oczy były nadal jasne jak zawsze.
„Nie, Mabel. Nie musimy wracać. Musimy tylko wybrać następne dwadzieścia lat.”
Milczałam. W stawie odbijało się dwoje starszych ludzi siedzących obok siebie. Dwoje, którzy kiedyś kochali się szaleńczo, stracili się nawzajem w imię dumy i kontroli, a teraz siedzieli ramię w ramię, nie młodzi już, ale i nie lękający się już. Wiatr znów uniósł lawendę. Patrzyłam na niego długo, czując coś dziwnego: spokój i odrodzenie splecione ze sobą.
Nie wiedziałem, co przyniesie jutro, ale w tamtej chwili jedno wiedziałem na pewno: moje zmęczone serce wciąż mogło powiedzieć „tak”.
Wciąż byliśmy nad stawem, gdy za nami rozległy się szybkie kroki. Odwróciłam się i zobaczyłam Bryce’a i Camille nadchodzących z napiętymi twarzami, jakby pędzili gasić pożar. Jej suknia zahaczyła o trawę, ale Camille to nie obchodziło. Pociągnęła Bryce’a za sobą.
„Mamo, natychmiast” – powiedział Bryce cicho, ale z drżeniem. „Musimy porozmawiać”.
Wypuściłem powietrze, nie ruszając się z miejsca. Obok mnie Seb pozostał niewzruszony, wpatrując się w dwójkę dzieciaków zmierzających w naszym kierunku.
Camille dotarła do nas pierwsza, spojrzała prosto na Seba i przemówiła ostro.
„Kim jesteś?”
Seb uśmiechnął się, wstał, poprawił krawat, jakby wchodził na spotkanie, i odpowiedział spokojnie:
„Jestem kimś, kto kiedyś był dla Mabel bardzo ważny”.
Powietrze zamarło. Bryce zamrugał, jakby próbował poskładać w całość elementy, których nigdy wcześniej nie widział. Camille zmarszczyła brwi, cofnęła się, a potem zniżyła głos do ostrego syku.
Mówię poważnie. To mój ślub, a nie miejsce dla obcych.
Wstałem, a mój głos był spokojny.
„Camille, rozmawiasz z moim gościem, a on z pewnością nie jest mi obcy”.
Seb skinął mi krótko głową, wystarczająco, żeby mnie uspokoić. Potem powiedział jasno i spokojnie:
„Przepraszam, jeśli moja obecność panią denerwuje, panno Devon, ale może powinna pani bardziej przejmować się tym, jak traktuje pani swoją teściową, niż życiorysami innych osób.”
Camille zamarła, jakby dostała w twarz. Bryce wyciągnął rękę, próbując złagodzić sytuację, ale Seb kontynuował, zanim zdążyli się odezwać.
„Od początku do końca obserwowałem matkę zepchniętą do ostatniego rzędu na ślubie własnego syna. Upokorzenie przebrane za honor i pieniądze”.
Usłyszałem jak Bryce wziął głęboki oddech.
„Nie, pomyliłeś się” – powiedział szybko. „To była po prostu pomyłka z miejscami siedzącymi. Obsługa źle ustawiła rzędy. Nie było to celowe”.
Spojrzałam synowi w oczy.
„Pomyłka czy wybór, Bryce?”
Zamilkł. Dla mnie to pytanie nie wymagało odpowiedzi.
Camille wskoczyła do akcji, próbując odzyskać kontrolę.
„Mabel, myślę, że jesteś zbyt wrażliwa. Wszyscy byli zajęci, a wiesz, że reputacja naszej rodziny musiała być chroniona”.
„Reputacja” – wtrącił Seb, wciąż uprzejmy, ale opanowany. „Jeśli twoja reputacja opiera się na umniejszaniu innym, może warto przemyśleć swoją definicję”.
Kolor pod makijażem Camille nabrał różowego odcienia. Nie miało znaczenia, czy ze wstydu, czy ze złości. Bryce wyglądał na zagubionego, zaciskając palce na kieliszku. Spojrzał na mnie, jakby prosił, żebym nie pogarszała sytuacji. Tym razem ich nie uratowałam.
Seb wsunął rękę do kieszeni i przemówił powoli, z ciężarem władzy, której nie musiał się afiszować.
Tak się składa, że sfinalizowałem umowę zaledwie dwa tygodnie temu. Moja firma, Whitmore Capital, nabyła budynek komercyjny w centrum miasta, w którym swoją siedzibę ma Devon Realty Group.
Atmosfera natychmiast się zmieniła. Bryce gwałtownie podniósł głowę. Camille wyglądała, jakby nie ufała swoim uszom.
„Co powiedziałeś?” wyjąkała. „Budynek na Michigan Avenue?”
Seb skinął głową, jego spojrzenie było spokojne, wręcz bezlitosne.
„Zgadza się. Transakcja została sfinalizowana w zeszłym tygodniu. Przypomniałem sobie ten szczegół dopiero, gdy zobaczyłem logo Devon na scenie weselnej”.
W ogrodzie zapadła cisza. Twarz Camille zbladła, a jej drogi makijaż nie mógł się równać z paniką. Bryce stał nieruchomo, a myśli krążyły mu po głowie.
Seb spojrzał na nich cicho. Nie trzeba było podnosić głosu.
„Nie planowałem omawiać tu interesów, ale być może ten zbieg okoliczności jest jak najbardziej na miejscu”.
Potem zwrócił się do mnie, a na jego twarzy znów pojawił się delikatny uśmiech.
„Mabel, to był długi dzień. Powinniśmy iść. Jest miejsce nad jeziorem, gdzie chętnie zabiorę cię na kolację, jeśli masz ochotę.”
Uśmiechnąłem się bez wahania.
„Chciałbym.”
Oczy Camille rozszerzyły się.
„Wychodzisz w trakcie przyjęcia? Ludzie czekają na zdjęcia rodzinne”.
Odwróciłem się i odpowiedziałem cicho, ale wyraźnie.
„Rodzina? Jesteś pewien, że to właśnie chcesz uchwycić? Matka zaparkowana przy stacji benzynowej?”
Bryce wziął głęboki oddech, gotowy coś powiedzieć, ale ja ruszyłem do przodu wolniej i pewniej niż kiedykolwiek wcześniej.
„Nie mam już obowiązku zarządzania mną, Bryce. Od teraz sam wybieram sobie miejsce.”
Seb wyciągnął rękę. Włożyłam swoją w jego dłoń i ogarnęła mnie dziwna pewność siebie. Proste, ale cały ogród zdawał się wstrzymać oddech.
Gdy odchodziliśmy, za nami ciągnęły się szepty. Ciekawość przerodziła się w szacunek. Ktoś mruknął na tyle głośno, że mogłem go usłyszeć:
„Czy to naprawdę Sebastian Whitmore? I jest z matką pana młodego? Nie mogę w to uwierzyć. Jeśli tak, Devonowie mają kłopoty”.
Nie obejrzałem się. Trzymałem Seba za rękę i poszedłem kamienną ścieżką do tylnej furtki. Wiatr poruszał klonami, a w powietrzu mieszały się zapachy lawendy i szampana. Z każdym krokiem opadała kolejna warstwa starego kurzu.
Przy samochodzie Seb otworzył drzwi, jakbyśmy znów mieli po dwadzieścia lat.
„Przepraszam” – powiedział cicho. „Gdybym wiedział, że dziś jest ślub twojego syna, przyszedłbym wcześniej. Może wszystko dzieje się z jakiegoś powodu”.
Spojrzałam na niego z uczuciem, którego nie potrafiłam nazwać — narastająca ulga i ból przeplatały się ze sobą.
„Nie jesteś mi winien przeprosin, Seb. Jeśli ktokolwiek jest mi winien, to ci, którzy traktują miłość i szacunek jak kartę przetargową”.
Uśmiechnął się łagodnie, jak w popołudnia, które pamiętam.
„A więc dziś wieczorem pozwól, że dobrze cię nakarmię i porozmawiam z tobą długo, jak dwaj starzy przyjaciele budzący się z długiego snu.”
Jego samochód wyjechał z ogrodu, odbijając ostatnie promienie słońca na szybie. Przez okno patrzyłem, jak kołyszą się drzewa, a Bryce i Camille znikają w szemrzącym tłumie. Nikt nas nie wyprowadził i nikt nie odważył się nas zatrzymać. Ale wiedziałem, że w wielu oczach, które zostały w tyle, litość zniknęła, zastąpiona czymś innym. Szacunkiem.
Odwróciłem się do mężczyzny za kierownicą i cicho zapytałem:
„Wiesz, cały dzień myślałem, że jestem zupełnie sam, ale tak nie było, prawda?”
Nie odrywając wzroku od drogi, Seb odpowiedział:
„Nikt nie jest naprawdę sam, Mabel. Czasami ten, kto widzi nas najlepiej, pojawia się właśnie wtedy, gdy wydaje nam się, że zgasło nasze światło”.
Usiadłem wygodnie, obserwując, jak okno mieni się złotem o zachodzie słońca. Po raz pierwszy od lat moje serce biło wolno, spokojnie i jakoś mocniej. Nie wiedziałem, jak skończy się ta noc. Wiedziałem tylko jedno: kobieta w rzędzie 14 już tam nie siedziała.
Taras Lake View położony był tuż nad jeziorem Michigan, a szklane ściany łapały ostatnie promyki dziennego światła. Wieczorne światło obmywało jedwabne zasłony złotem. Do środka wpadał delikatny jazz, a łagodne dźwięki saksofonu przebijały się przez cichy brzęk sztućców i cichy śmiech kilku par w pobliżu. Seb wybrał mały stolik w rogu, zwrócony w stronę wody, gdzie białe żagle w oddali wyglądały jak unoszące się fragmenty pamięci.
Odsunął moje krzesło, wciąż precyzyjny i zamyślony, jakby pięćdziesiąt lat nigdy nie zostało odcięte.
„Nadal lubisz siedzieć przy oknie” – powiedział delikatnie. „Pamiętasz swój pierwszy raz w Romano’s? Wybrałeś stolik przy szkle, żeby światło padało idealnie na jedzenie”.
Zaśmiałem się i przetarłem palcami szklankę z wodą.
„Pamiętasz to?”
„Wszystko jest z tobą powiązane” – powiedział, jego oczy były ciepłe i głębokie.
Przyszedł kelner. Seb nie potrzebował menu.
„Lasagne z wołowiną, sałatką Caprese, bez cebuli i odrobiną włoskiego czerwonego wina, nieschłodzonego.”
Spojrzałem na niego ze zdumieniem.
„Dokładnie to zamówiłem pięćdziesiąt lat temu”.
Uśmiechnął się tylko i skinął głową dając kelnerowi znak, żeby poszedł.
Zapadła łagodna cisza. Patrzyłam, jak fale na jeziorze odbijają pierwsze światła miasta. Panował taki spokój. Nie wiedziałam, od czego zacząć. W końcu pierwszy odezwał się Seb. Chciał wiedzieć, jak żyłam przez te wszystkie lata. Przeczytał w gazetach, że moi studenci mnie uwielbiają, ale chciał usłyszeć to ode mnie.
Uśmiechnąłem się powoli.
„Uczyłam angielskiego przez czterdzieści dwa lata. Chyba najbardziej cieszę się, gdy byli uczniowie wracają z wizytą. Niektórzy przyprowadzają swoje małe dzieci i mówią, że to ja byłam powodem, dla którego poszły na studia”.
Zatrzymałem się, po czym kontynuowałem.
„W ostatnich latach uczyłam, opiekując się Haroldem. Jego choroba trwała ponad dwa lata. Każdego wieczoru czytałam mu wiersze Whitmana, które uwielbiał. Po jego śmierci czytałam je tak, jakby wciąż tam siedział”.
Seb słuchał, nie przerywając. Od czasu do czasu kiwał głową, a w jego oczach malował się smutek, na który nie śmiałem patrzeć zbyt długo.
„Po śmierci Harolda myślałam, że przyzwyczaiłam się do samotności” – ciągnęłam, a mój głos stawał się ochrypły – „ale tak naprawdę po prostu żyłam w milczeniu. Bryce dzwonił do mnie co dwa tygodnie, punktualnie, zadając te same trzy pytania. »Czy wszystko w porządku? Potrzebujesz czegoś? Jestem bardzo zajęta«”.
„Ten ton, jakby wołał z poczucia obowiązku” – westchnął Seb. „Rozumiem. Obowiązek to najgorsza forma miłości. Udaje, że mu zależy, ale serce zniknęło”.
Zaśmiałem się cicho, a potem zapytałem:
„A ty, Seb? Miałeś kiedyś kogoś?”
Lekko odchylił się do tyłu i spojrzał na jezioro.
„Tak, kilku. Ale zawsze czułem się wobec nich niesprawiedliwie. Nieważne, jak dobrzy byli, porównywałem ich do kogoś, kto odszedł bardzo daleko. W końcu wybrałem życie w samotności. Samotnie, ale nie w pustce. Może dlatego, że zawsze wierzyłem, że gdzieś jest dobrze”.
Ten wers ścisnął mi serce. Przez chwilę znów ujrzałem tego osiemnastolatka, siedzącego pod drzewem przed moim domem, z notesem w ramionach, uśmiechającego się za każdym razem, gdy czytałem wiersz.
Kelner przyniósł nam jedzenie. Lasagne, aromatyczną i parującą. Ugryzłem. Bogactwo mięsa, sera i sosu pomidorowego rozlało się po moim języku i nagle się roześmiałem.
„O co chodzi?” zapytał Seb.
„Po prostu… smakuje tak samo dobrze, jak wtedy. I prawie się popłakałam z tego powodu”.
„Płacz, jeśli chcesz. Nie ma nic złego w tym, żeby dać się ponieść emocjom”.
Pokręciłem głową, powoli przełknąłem ślinę i wyszeptałem:
„Nie, nie chcę już płakać. Chcę to wspominać z uśmiechem”.
Jedliśmy niespiesznie, każde zdanie wypełniało luki po straconych latach. Kiedy dolano czerwonego wina, Seb oparł łokieć na stole, a światło rzucało ciepłe, złote światło na jego oczy.
„Mabel, czasu nie cofniemy, ale możemy wybrać jutro”.
Spojrzałam na niego w milczeniu. We mnie poruszyło się coś jednocześnie dziwnego i znajomego, jakby stare serce budziło się z długiego snu.
„Wydaje ci się to zbyt proste” – odpowiedziałem drżącym głosem.
„Bo to naprawdę proste . Szczęście nie potrzebuje magii, tylko odwagi, by zacząć od nowa”.
Zanim zdążyłam odpowiedzieć, telefon zawibrował w mojej torebce. Spojrzałam w dół: siedem nieodebranych połączeń od Bryce’a i trzy wiadomości od Camille. Wszystkie mówiły to samo.
Kim jest Sebastian Whitmore? Mamo, gdzie jesteś? Wiesz, jakim on jest człowiekiem?
Odłożyłam telefon ekranem do dołu i powoli wypuściłam powietrze.
„Zaczęli cię sprawdzać.”
Seb uśmiechnął się lekko.
„Oczywiście. Devonowie nigdy nie zaznają spokoju, nie wiedząc, co ktoś może im zrobić”.
„Nie boisz się?” – zapytałem pół żartem, pół serio.
„Boisz się? Stoczyłem o wiele większe bitwy. Powinni się bać tylko wtedy, gdy wciąż patrzą na ludzi z góry”.
Zaśmiałem się.
„Jesteś tak samo pewny siebie jak kiedyś.”
„Nie, Mabel. Po prostu wierzę w sprawiedliwość przyczyny i skutku. Ci, którzy sieją pogardę, schylą głowy, żeby ją zebrać”.
Wyciszyłam telefon. Po raz pierwszy od lat nie czułam potrzeby, by od razu odpowiadać dziecku. Ogarnęła mnie cisza – nie samotność, ale prawdziwy spokój.
„Co planujesz po opuszczeniu Chicago?” zapytałem, odchodząc od tematu władzy i cieni.
Seb odchylił się do tyłu, patrząc gdzieś w dal.
„Myślałem o Toskanii. Jest tam mała wioska o nazwie Montefioralle. Dobre wino, czyste niebo, lawenda kwitnąca przez całe lato.”
Zaśmiałem się.
„Nie masz tam domu.”
Zachichotał.
„Kupię jeden.”
Oboje śmialiśmy się swobodnie, nie tłumieni uprzejmością ani strachem przed osądem. Uświadomiłem sobie, że minęło bardzo dużo czasu, odkąd czułem tak pozytywne podekscytowanie – nie zmartwienie, ale oczekiwanie, że coś dobrego może nadejść.
Po posiłku Seb zażądał rachunku, zanim zdążyłem sięgnąć po portfel.
„Pozwól mi. Dostaniesz następną, jeśli się jeszcze spotkamy.”
Spojrzałam na niego i się uśmiechnęłam.
„Właśnie sam napisałeś kolejne zaproszenie.”
„Wiem i mam nadzieję, że nie odwołasz.”
Przy drzwiach poczułam powiew jeziora, niosąc ze sobą słony i zimny powiew. Otuliłam się szczelniej, obserwując migoczące w jego oczach światła miasta.
„Dziękuję za kolację, Seb.”
„Dziękuję za przybycie. Gdybyś nie podszedł do rzędu 14, mógłbym już nigdy nie mieć okazji cię zobaczyć”.
Nic nie powiedziałem, nie dlatego, że nie miałem nic do powiedzenia, ale dlatego, że każde słowo wydawało mi się zbędne. Po prostu skinąłem głową i odwróciłem się.
Kiedy wsiadłam do taksówki i jechałam do domu, telefon znowu zawibrował – kolejne cztery nieodebrane połączenia od Bryce’a. Patrzyłam, jak ekran świeci w ciemności, a potem stuknęłam w wyciszenie powiadomień. Tej nocy nie oddzwoniłam. Usiadłam przy oknie, patrząc na jezioro Michigan, migoczące w blasku księżyca, i uświadomiłam sobie, że minęło sporo czasu, odkąd czułam w sobie to światło.
Jutro będę musiał stawić czoła Bryce’owi i Camille oraz całemu światu na zewnątrz. Ale dziś wieczorem byłem tylko ja i spokój bycia widzianym, słyszanym i pamiętanym. I gdzieś w Chicago wierzyłem, że Seb też patrzy na jezioro, w tym samym kierunku, gdzie światła spotykają się z wodą, a przeszłość w końcu odchodzi.
Trzy dni po tym wieczorze nad jeziorem, gdy podlewałam rośliny na ganku, zadzwonił mój telefon. Usłyszałam głos Bryce’a, starającego się brzmieć spokojnie, ale nie potrafiącego ukryć napięcia.
„Mamo, masz dziś wolny wieczór? Camille i ja chcemy zabrać cię na kolację do Riverhouse”.
Riverhouse – najbardziej ekskluzywna restauracja w Chicago, taka, którą rezerwuje się z tygodniowym wyprzedzeniem. Wiedziałem, że nie zapraszają mnie z synowskiego oddania. Wytarłem ręce i lekko się uśmiechnąłem.
„Oczywiście, że mogę iść.”
Po drugiej stronie Bryce odetchnął, jakby właśnie ukończył trudne zadanie.
Tego wieczoru restauracja rozświetlała się blaskiem świec, a polerowana drewniana podłoga odbijała ciepłe złoto. Przybyłam punktualnie w prostej, pudroworóżowej sukience i perłowych kolczykach, które kiedyś podarował mi Harold. Kiedy kelner otworzył drzwi do prywatnego pokoju, zobaczyłam Camille już siedzącą w francuskiej koszuli z metką, którą widziałam na okładce magazynu. Obok niej Bryce przeglądał telefon, wyglądając na zmęczonego.
“Mama.”
Camille wstała i obdarzyła mnie promiennym uśmiechem, jakby nigdy nic między nami się nie wydarzyło.
„Wyglądasz dziś wspaniale. Twoja skóra promienieje. To chyba to dobre towarzystwo dodaje ludziom blasku, prawda?”
Spojrzałem na nią, uśmiechając się lekko, ale nie za szeroko.
„Zgadza się, Camille. Dobre firmy, dobrzy partnerzy i dobre maniery. To zawsze sprawia, że ludzie błyszczą.”
Ręka Bryce’a zatrzymała się na szklance z wodą. Camille zacisnęła usta, próbując powstrzymać uśmiech.
Usiedliśmy. Prywatny pokój wydawał się luksusowy, ale zimny, jak spotkanie otulone aksamitem. Pod stołem Seb cicho wziął mnie za rękę. Usiadł obok mnie, opanowany, z spokojnym i pewnym spojrzeniem. Ten uścisk nie był ostentacyjny, ale dawał mi dziwne poczucie bezpieczeństwa, jak przypomnienie, że już nie jestem sama.
Kelner nalał wina i odszedł. Camille zaczęła od luźnej pogawędki – o wakacjach, nowych projektach, akcjach charytatywnych. Wszystko szło gładko, wyćwiczonym tonem, jakby realizowała strategię, a nie prowadziła rozmowę. Milczałem, uśmiechając się w odpowiednich momentach, żeby nie zorientowała się, jak uważnie słucham.
Kiedy podano danie główne – grillowaną wołowinę Wagyu z truflami – Bryce odłożył nóż i spojrzał na mnie.
„Mamo, naprawdę chciałem porozmawiać trochę o pracy.”
Wziąłem łyk wina.
„Twoje czy moje?”
Zawahał się. Camille przerwała mu, głosem miękkim jak puch, ale wyczuwalnym w kalkulacji.
„Whitmore Capital właśnie kupiło budynek, w którym mieści się siedziba naszej firmy. Byłoby wspaniale, gdybyście rozważyli utrzymanie obecnej umowy najmu. Wszyscy byśmy na tym skorzystali”.
Seb podniósł wzrok, nie spiesząc się. Kroił kawałek mięsa miarowymi ruchami, po czym powiedział spokojnie:
„Biznes to biznes, panno Devon. Nikt nie może zmieniać warunków ze względu na powiązania osobiste, jeśli warunki nie są odpowiednie”.
Zobaczyłem, jak ścięgno napina się w szyi Camille. Bryce wymusił lekki uśmiech i spróbował:
„Myślę, że sytuacja może być elastyczna, dopóki obie strony tego chcą”.
Seb odłożył nóż, a w jego oczach zamigotała rzadka ostrość.
„Jestem elastyczny tylko w kontaktach z ludźmi, którzy potrafią okazać szacunek”.
Słowa te wyrwały się z jego ust niczym oddech, lecz w pomieszczeniu zapadła całkowita cisza.
Wyprostowałem się, odstawiłem szklankę i powiedziałem łagodnie, ale wyraźnie:
„Zanim porozmawiamy o interesach, może porozmawiajmy o czymś ważniejszym. O szacunku.”
Bryce spojrzał na mnie zdenerwowany.


Yo Make również polubił
Czekoladowe klastry żółwia z orzechami pekan
Schudnij 10 kilogramów w 3 tygodnie, oczyszczając jelita z nagromadzonych kału i toksyn!
Mój syn powiedział, że nie spodziewa się mnie na święta, więc anulowałam ratę kredytu hipotecznego
Nie mogę uwierzyć, że dopiero teraz się o tym dowiedziałem