Moja mama ignorowała mnie latami. Na Boże Narodzenie powiedziałem mimochodem: „Sprzedałem firmę”. Mój brat zadrwił: „Ta bezwartościowa firma? Ile?”. Odpowiedziałem: „150 milionów dolarów”. Opadła mu szczęka. Mama zbladła. – Pzepisy
Reklama
Reklama
Reklama

Moja mama ignorowała mnie latami. Na Boże Narodzenie powiedziałem mimochodem: „Sprzedałem firmę”. Mój brat zadrwił: „Ta bezwartościowa firma? Ile?”. Odpowiedziałem: „150 milionów dolarów”. Opadła mu szczęka. Mama zbladła.

Mam na imię Emily. Mam 26 lat. W zeszłe święta całe moje dzieciństwo przewróciło się w jednym zdaniu. Przez większość życia byłam szumem w tle w mojej rodzinie. Moja mama potrafiła spędzić godzinę opowiadając o najnowszych wielkich planach mojego brata i zapomnieć o zadaniu mi choćby jednego sensownego pytania. Byłam tym dzieciakiem, który odrabiał lekcje samotnie przy kuchennym stole, podczas gdy wszyscy inni mu kibicowali. Przyzwyczaiłam się do bycia tą niewidzialną… aż do tamtej nocy. Siedzieliśmy przy świątecznym stole, jak zwykle – indyk, puree ziemniaczane, mrugające w oknie lampki choinkowe. Mama pochylała się w stronę mojego brata, pytając o jego nowy pomysł na biznes, śmiejąc się i obiecując, że pomoże mu, jak tylko będzie mogła. Ja też tam byłam, cicho krojąc jedzenie, jak zawsze. Wtedy mój brat spojrzał na mnie z tym swoim uśmieszkiem, który ma od dzieciństwa i powiedział:

„Czyli nadal marnujesz czas na tę swoją nic nie wartą firmę?”

Nie podniosłam głosu. Nie odgryzłam się. Wzruszyłam tylko ramionami i powiedziałam tak swobodnie, jakbym rozmawiała o pogodzie:

„Właściwie sprzedałem swoją firmę.”

Wszyscy przy stole ucichli. Mój brat zaśmiał się pod nosem.

„Ta bezwartościowa firma? Jasne. Za ile ją sprzedałeś?”

Nawet zrobił cudzysłów w powietrzu. Spojrzałem mu w oczy i powiedziałem:

„150 milionów dolarów”.

Jego szczęka dosłownie opadła. Twarz mojej mamy zbladła. Widelec wyślizgnął się jej z ręki i uderzył w talerz. W tym momencie, każdy rok, kiedy mnie ignorowała, za każdym razem, gdy sprawiała, że ​​czułam się mała, spadał na nią, a nie na mnie. Jeśli chcecie wiedzieć, jak córka, którą jej własna matka lekceważyła latami, zrzuciła bombę wartą 150 milionów dolarów na świąteczny obiad – i ile to kosztowało moją rodzinę po tamtej nocy – zostańcie ze mną do końca. Nie zawsze byłam kobietą, która mogła zrzucić 150 milionów dolarów na świąteczny stół i patrzeć, jak jej mama blednie. W wieku 8 lat byłam po prostu cichym dzieckiem chowającym się w drzwiach kuchni, ściskającym obtłuczony plastikowy kubek, podczas gdy 13. urodziny mojego brata wyglądały jak koronacja. Ma na imię Alex, jest pięć lat starszy ode mnie. I od samego początku był gwiazdą rodziny. Tego dnia moja mama, Karen, wjechała na nasze podwórko na przedmieściach Seattle nowiutkim rowerem górskim. Lśnił w słońcu. Sąsiedzi klaskali. Dzieci wiwatowały. Ktoś krzyknął, że Alex zajdzie w życiu daleko. Mama przytuliła go tak mocno, że wyglądało, jakby bała się, że ktoś go zabierze, szepcząc, jak bardzo jest z niego dumna. Stałam kilka kroków dalej w starej koszulce z second-handu i nikt nawet nie zapytał, czy chcę być na zdjęciach. Na urodziny Alexa były balony, imprezy plenerowe, trzywarstwowe torty, a czasem całe weekendy zorganizowane wokół niego. Na moje zazwyczaj był tani tort z Costco, kilka świeczek i mama, która przepraszała, bo była taka zajęta. Pewnego roku Alex dostał wycieczkę do Disneylandu jako prezent na zakończenie szkoły. Ja dostałam kartkę z drogerii i trochę gotówki w kopercie zostawionej na kuchennym blacie. Kiedy Alex osiągnął wiek szkolny, mama walczyła jak szalona, ​​żeby zapisać go do drogiej prywatnej szkoły. Miał wyprasowane mundurki, nowiutkie trampki, treningi piłki nożnej, lekcje gry na pianinie, letnie obozy, które kosztowały więcej niż nasz samochód. Ja chodziłam do lokalnej szkoły publicznej z łuszczącą się farbą i przestarzałymi podręcznikami. Kiedy pytałem, dlaczego wszystko jest takie inne, moja mama poklepywała mnie po ramieniu i mówiła:

„Alex potrzebuje specjalnej stymulacji. Jest naprawdę inteligentny. Ma ogromny potencjał. Dasz sobie radę, Emily. Dasz radę”.

Na początku brzmiało to jak komplement, ale „dasz sobie radę” powoli przerodziło się w „nie musimy się o ciebie starać”. Mój tata pracował długie godziny w banku i prawie nie wracał do domu na obiad. Nawet kiedy wracał, pozwalał mamie podejmować wszystkie decyzje – dotyczące szkoły, zajęć dodatkowych, pieniędzy. W naszym domu panowała niewidzialna hierarchia: Alex w centrum, mama krążąca wokół niego, tata z boku, a ja gdzieś na obrzeżach, o ile nie sprawiałam kłopotów. W wieku 12 lub 13 lat przestałam o coś prosić. Przestałam pytać, dlaczego Alex dostał nowy telefon, nowy laptop, dodatkowe korepetycje, a ja nie. Przestałam uciekać do salonu z piątkami, bo za każdym razem, gdy to robiłam, mama rozmawiała przez telefon z jednym z nauczycieli Alexa albo wiozła go na ćwiczenia. Jeśli potrzebowałam dodatkowych książek, wzdychała i pytała, czy naprawdę ich potrzebuję. Dla Alexa odpowiedź zawsze brzmiała „tak”. Dla mnie zawsze było to „może później”. Nauczyłam się więc robić rzeczy sama. Zacząłem oglądać filmiki na YouTube, żeby nauczyć się gotować proste posiłki, bo nie chciałem prosić o pieniądze na jedzenie na wynos. W gimnazjum dostałem zmianę na zmywaku w pobliskiej kawiarni, odkładając każdy napiwek do słoika w mojej szafie. Ten słoik ostatecznie stał się moim pierwszym używanym laptopem. Zacząłem zauważać każdą drobną niedogodność i odkładać ją na później – nie tylko po to, żeby ją zranić, ale jak listę powodów, dla których nigdy, przenigdy nie powinienem na nich polegać. Przy stole rozmowa zawsze schodziła na Alexa: jego mecz piłki nożnej, jego wyniki SAT, uczelnie, na które mógłby się dostać. Byłem tam, ale nigdy nie byłem tematem. Byłem dodatkowym krzesłem. Gdzieś w tych latach coś we mnie cicho się zmieniło. Przestałem starać się, żeby mama mnie widywała, i zacząłem planować życie, które nie będzie tego od niej wymagało. Jeszcze o tym nie wiedziałem, ale wszystkie te noce spędzone jako niewidzialny dzieciak w kącie robiły coś ważnego. Zamieniały się w paliwo. Paliwo dla pomysłu, dla firmy i w końcu na tę świąteczną noc, kiedy moja mama w końcu będzie musiała spojrzeć prosto w oczy córce, którą ignorowała przez dekady. Studia miały być dla mnie czystym przełomem, szansą, by w końcu wyjść z cienia. Dostałam się na Uniwersytet Waszyngtoński w Seattle z częściowym stypendium z informatyki. Kiedy przyszedł e-mail, usiadłam na skraju łóżka i przeczytałam go trzy razy, żeby upewnić się, że mi się to nie przywidziało. Mama zerknęła na ekran, uśmiechnęła się i powiedziała:

„To wspaniale, kochanie.”

…zanim zapytałam, czy mogę pomóc jej w korekcie e-maila do jednego z nauczycieli Alexa. Tydzień później Alex dostał się na Stanford i to było tak, jakby Super Bowl zawitał do naszego salonu. Była impreza, krewni, szampan, transparent. Mama płakała i mówiła wszystkim, że jej syn zmieni świat. Kiedy wyjeżdżałam na UW, przytuliła mnie na krawężniku, powiedziała, że ​​jest ze mnie dumna i odjechała, bo się spóźniała. Kiedy Alex wyjeżdżał na Stanford, poleciała z nim, pomogła mu udekorować pokój w akademiku i wrzuciła cały album zdjęć na Facebooka. W dniu przeprowadzki miałam ze sobą kilka walizek i używaną kołdrę, którą kupiłam za własne pieniądze. Mieszkałam w ciasnym mieszkaniu niedaleko kampusu z dwoma współlokatorami, w takim, gdzie słychać było kichnięcie z sąsiedniego budynku. Moje stypendium pokrywało część czesnego, ale nie wszystko. Żeby przeżyć, podjęłam pracę na pół etatu w Starbucksie kilka przecznic od kampusu. Budziłem się o 4:30 rano, zakładałem zielony fartuch i spędzałem poranek, przepisując imiona ludzi na kubkach, a potem pędziłem na wykłady z algorytmów lub struktur danych z plamami kawy na rękawach. Między zajęciami przesiadywałem w bibliotece z moim rozklekotanym, używanym laptopem, oglądając darmowe filmiki o programowaniu na YouTube i Courserze, bo oficjalne podręczniki były za drogie. Podczas gdy wszyscy inni dołączali do klubów i chodzili na imprezy, ja uczyłem się tworzyć podstawowe aplikacje. Nie użalałem się nad sobą. Szczerze mówiąc, czułem się całkiem dobrze – jakbym powoli budował coś, co było moje. Pomysł, który wszystko zmienił, zaczął się w najnudniejszy z możliwych sposobów: ludzie narzekali. Moi znajomi byli ciągle wyczerpani. Zarywali noce, jedli śmieci z automatów, tygodniami nie chodzili na siłownię, a potem padali ze zmęczenia i zastanawiali się, dlaczego czują się jak zombie. Mój współlokator mawiał:

„Chciałabym, żeby coś po prostu podpowiadało mi, kiedy mam ruszyć tyłek i napić się wody”.

Pewnego popołudnia, siedząc między dyżurami przy lepkim stoliku w kawiarni, olśniło mnie. Co by było, gdyby istniała jedna prosta aplikacja, która pomagałaby ludziom śledzić podstawowe rzeczy – co jedzą, jak się poruszają, jak śpią – i faktycznie motywowała ich do lepszego działania, nie będąc przy tym irytującą ani skomplikowaną? Zacząłem szkicować ekrany w tanim notesie, małe wykresy snu, kolorowe paski treningów, przypomnienia wyglądające bardziej jak przyjazne SMS-y niż alarmy. Nazwałem to Health Track, głównie dlatego, że każda inna nazwa, jaka mi przyszła do głowy, brzmiała głupio, a domena dla tej wciąż była dostępna. Wracałem do domu z nocnego laboratorium, gotowałem makaron instant i kodowałem do drugiej w nocy. Pierwsza wersja była kiepska, ale działała. Można było zapisywać posiłki, treningi, wodę i sprawdzać, jak wygląda tydzień. Dałem ją kilku znajomym i powiedziałem, żeby byli szczerzy. Natychmiast ją rozwalili.

„Ten przycisk jest do bani.”

„Zapomniałem zalogować się, bo nie ma przypomnienia.”

„Dlaczego ten wykres jest taki brzydki?”

Bolało, ale naprawiłem wszystko, na co narzekali. Stopniowo coraz więcej osób zaczęło z niego korzystać. Dziewczyna z moich zajęć ze statystyki powiedziała o tym swojemu chłopakowi, który powiedział o tym swoim kolegom z bractwa, a ci z kolei opowiedzieli o tym całemu czatowi grupowemu. Ktoś zostawił mi losową pozytywną recenzję, która doprowadziła mnie do płaczu w łazience w pracy. Kiedy Health Track zarobił pierwsze 500 dolarów z reklam w aplikacji, wpatrywałem się w pulpit przez całą minutę. To niewiele, ale to było więcej, niż moja rodzina kiedykolwiek we mnie zainwestowała. Wziąłem te pieniądze i kupiłem nieco lepszego używanego laptopa, żebym mógł szybciej programować. Mniej więcej w tym czasie Alex dzwonił ze Stanfordu i opowiadał o imprezach bractw, wydarzeniach networkingowych, o tym, jak szalona jest scena technologiczna. Moja mama zachwycała się jego zajęciami biznesowymi i wszystkimi drzwiami, które się przed nim otwierały. Pewnej nocy próbowałem jej opowiedzieć o Health Track. Powiedziałem jej, że mam nieco ponad tysiąc użytkowników, że ludzie faktycznie korzystają z czegoś, co stworzyłem. Zatrzymała się i powiedziała:

„To miłe, kochanie.”

A potem od razu zacząłem snuć domysły, jak Alex mógłby dostać staż w dużej firmie, bo jego profesor go lubił. Siedziałem z telefonem przy uchu, słuchając jej opowieści o hipotetycznych możliwościach mojego brata, podczas gdy moja prawdziwa, mała aplikacja po cichu instalowała się na telefonach obcych ludzi. I tak w kółko. Za każdym razem, gdy coś szło dobrze – zaliczyłem zajęcia celująco, wprowadziłem nową funkcję, odnotowałem niewielki wzrost liczby pobrań – mama albo nie pytała, albo zmieniała temat na Alex. W końcu przestałem o tym wspominać. Pozwoliłem jej wierzyć, że po prostu zajmuję się komputerem i jakoś daję sobie radę. Tymczasem ja dalej harowałem. Uczyłem się w przerwach w Starbucksie, bazgrałem kod na serwetkach, czytałem dokumentację na telefonie, czekając na autobus. Obserwowałem ludzi na siłowni sprawdzających telefony między sesjami i wyobrażałem sobie, że na każdym z nich leży Health Track. Nie myślałem o zemście. Nawet nie myślałem jeszcze o pieniądzach. Po prostu goniłem za tym dziwnym, elektrycznym uczuciem, które ogarniało mnie za każdym razem, gdy ktoś mówił:

„Hej, to mi naprawdę pomaga.”

Nie wiedziałem wtedy, ale te późne noce i ignorowane telefony były początkiem czegoś o wiele większego niż studencki projekt poboczny. Health Track po cichu zapuszczał korzenie, ja też. I w pewnym momencie te korzenie miały przebić się przez deski podłogi tego małego pudełka, w którym moja rodzina zawsze mnie trzymała. Wcześniejsze ukończenie studiów nie było częścią jakiegoś wielkiego planu. Po prostu tak się działo, gdy bierzesz dodatkowe punkty w każdym semestrze, bo nie stać cię na studia dłużej niż to konieczne. Podczas gdy moi koledzy z klasy rozważali rok przerwy i podróże z plecakiem po Europie, ja podpisywałem umowę najmu maleńkiego biura w szarym budynku w dzielnicy technologicznej Seattle. Miało brzydkie wykładziny, migoczące świetlówki i widok na parking. Ale dla mnie to było jak królestwo. Health Track nie było już tylko projektem pobocznym. Złożyłem dokumenty, zarejestrowałem firmę, otworzyłem firmowe konto bankowe i przeniosłem całe swoje życie do tego małego pokoju z dwoma niedopasowanymi biurkami i używaną kanapą, którą znalazłem na Craigslist. Mój harmonogram stał się jeszcze bardziej napięty. Poranki poświęcałem obsłudze klienta, e-mailom i naprawianiu błędów. Popołudnia na nowe funkcje. Wieczory na naukę marketingu z darmowych podcastów i wpisów na blogu. Osobiście odpowiadałem na każdą recenzję, wysyłałem prywatne wiadomości do użytkowników, którzy rezygnowali, pytając o przyczynę. Błagałem projektanta na Upwork, żeby sprawił, żeby moja aplikacja wyglądała trochę mniej jak coś zbudowanego w piwnicy. Stopniowo liczby zaczęły się zmieniać. Pobrania nie były już tylko strużką. Ludzie udostępniali zrzuty ekranu swoich postępów w mediach społecznościowych.

Lokalny trener skontaktował się z nami i zapytał, czy mógłby polecić Health Track swoim klientom. Potem inny – mała siłownia – zapytał, czy moglibyśmy stworzyć spersonalizowaną wiadomość powitalną dla ich członków. Zgodziłem się na wszystko. Stworzyłem podstawowy plan premium, nic szalonego, tylko kilka dodatkowych funkcji i głębsze analizy za kilka dolarów miesięcznie. Kiedy nasze roczne przychody z subskrypcji osiągnęły 50 000 dolarów, spojrzałem na tę liczbę i poczułem, jak pokój się lekko przechyla. Nie były to pieniądze na całe życie, ale to były prawdziwe pieniądze. Na tyle prawdziwe, że zatrudniłem dwóch młodych programistów tuż po szkole – dzieciaków takich jak ja, które po prostu potrzebowały kogoś, kto na nie postawi. Zmieściliśmy się w tym malutkim biurze z laptopami i tanią kawą, jadając jedzenie na wynos i co tydzień publikując aktualizacje. Gdzieś w tym wszystkim wielkie marzenie Alexa o Stanfordzie zaczęło pękać. Jego pierwszy startup – jakaś hiperlokalna aplikacja do dostaw – upadł. Przepuścił 100 000 dolarów z oszczędności mojej mamy, zamknął firmę i wrócił do domu. Karen zadzwoniła do mnie z płaczem, opowiadając, jak ciężki jest świat dla jej biednego syna, że ​​potrzebuje tylko jednej dobrej przerwy, że martwi się o jego pewność siebie. Ledwo pytała, co robię. A kiedy już pytała, to było to niejasne,

„Ta aplikacja nadal działa dobrze, prawda?”

Tak jakbym mówił o hobby, a nie o firmie. Odpowiedziałem krótko.

„Tak, wszystko w porządku.”

„Tak, rozwijamy się.”

Nie wspomniałem o przychodach. Nie wspomniałem o pracownikach. Wydawało mi się to bezcelowe. Podczas gdy Alex pracował na pół etatu w Target, a później w Best Buy, rozmawiając o rychłym powrocie do startupów, ja negocjowałem nasze pierwsze partnerstwa z prawdziwymi firmami. Sieć siłowni chciała markową wersję Health Track. Potem firma ubezpieczeniowa skontaktowała się z nami w sprawie możliwości nagradzania użytkowników za monitorowanie zdrowych nawyków za pomocą aplikacji. Wciąż jeździłem starą Toyotą i nosiłem te same trampki ze studiów, zajadając się Chipotle na biurowej kanapie. Z zewnątrz nic nie wyglądało imponująco. W moim małym świecie wszystko się zmieniało. Pewnego dnia do mojej skrzynki odbiorczej wpadł e-mail od specjalisty od rozwoju biznesu z bardzo dużej firmy technologicznej. Chcieli porozmawiać o opcjach strategicznych, co w korporacyjnym języku oznacza, że ​​moglibyśmy chcieć cię kupić. Wszedłem na to spotkanie w mojej jedynej porządnej marynarce, z pocącymi się dłońmi, starając się nie wyglądać jak dzieciak, który wciąż żywi się jedzeniem na wynos. Zaoferowali 50 milionów dolarów za Health Track. Pięćdziesiąt. Z większą liczbą zer, niż moje ośmioletnie ja mogłoby się spodziewać. Przez chwilę wyobrażałem sobie, że dzwonię do mamy — w końcu usłyszałem, jak mówi:

„Wiedziałem, że to w tobie tkwi.”

Potem wysłuchałem reszty oferty. Chcieli pełnej kontroli. Chcieli zoptymalizować lejek monetyzacji, co było eleganckim sposobem na powiedzenie, że chcą upchnąć reklamy i upselling w każdy zakamarek czegoś, czemu użytkownicy zaufali w kwestii dbania o swoje zdrowie. Czułem się źle. Powiedziałem „nie”. Moi prawnicy prawie się zakrztusili, ale odrzucenie tej oferty wysłało inny sygnał do wody. Jeśli jeden duży gracz nas chciał, inni też mogli. Lokalna firma venture capital, skupiająca się na technologiach medycznych, się odezwała. Nie chcieli kupować. Chcieli zainwestować i pomóc nam się rozwijać. Negocjowałem ostro i wziąłem 8 milionów dolarów — wystarczająco na rozwój, ale nie na tyle, żeby stracić kontrolę. Otworzyliśmy drugie biuro w Portland, zatrudniliśmy więcej inżynierów, rozszerzyliśmy nasze narzędzia do zarządzania zdrowiem psychicznym. Health Track ściśle zintegrował się z Apple Health, Fitbit i wszystkimi popularnymi urządzeniami typu wearable. Przekroczyliśmy milion aktywnych użytkowników. Roczne przychody wzrosły do ​​ośmiu cyfr. W wieku 25 lat podpisałem dokumenty w skromnym penthousie w Seattle z widokiem na wodę.

Wypełniłem go meblami z IKEI i roślinami, o których prawie zapominałem podlewać. Nadal jeździłem tym samym rozklekotanym samochodem. Nadal chodziłem w bluzach z kapturem do pracy. Ale moje życie nie było już takie proste. Oferta, która w końcu się przyjęła, nie pochodziła od jakiejś krzykliwej firmy technologicznej, ale od gigantycznej grupy z branży opieki zdrowotnej, która chciała wprowadzić profilaktykę zdrowotną do swojego systemu. Nie chcieli niszczyć aplikacji. Chcieli zatrzymać mój zespół, zachować markę i wykorzystać swoje zasoby, aby dotrzeć do większej liczby osób. Zaoferowali 150 milionów dolarów. Negocjowaliśmy warunki przez miesiące, moje dni były niczym mgła kontraktów, rozmów wideo i numerów, które powodowały, że mój nastoletni mózg miał zwarcie. Kiedy w końcu podpisałem, wyszedłem z tego ostatniego spotkania otępiały. Po odliczeniu podatków, premii dla mojego zespołu, wszystkich opłat, zostało mi około 90 milionów dolarów. Dziewięćdziesiąt milionów więcej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać, łącznie ze mną. Nie zadzwoniłem do mamy. Zamiast tego zadzwoniłem do terapeuty. Siedząc w tym małym, cichym gabinecie, po raz pierwszy w życiu opowiedziałem o tym, jak to jest być niewidzialnym dzieckiem. Dziecko, które mówiło „wszystko będzie dobrze”. Myśl na marginesie. Przechodziliśmy przez każde urodziny, każde zbagatelizowane osiągnięcie, każdy raz, kiedy mama wolała ratować Alexa, zamiast w ogóle mnie zobaczyć.

zobacz więcej na następnej stronie Reklama
Reklama

Yo Make również polubił

3 egoistyczne nawyki mężów, które zwiększają ryzyko raka szyjki macicy u ich żon: Zatrzymaj je, zanim zaszkodzą całej rodzinie

Prezerwatywy to jeden z najskuteczniejszych sposobów na zmniejszenie ryzyka chorób przenoszonych drogą płciową (STI), w tym raka szyjki macicy. Przy ...

Pieczarki z porem duszone w wegańskiej fit śmietanie

SKŁADNIKI 700 g porów (ok. 3 sztuki) – białe i zielone części 400–500 g pieczarek 4–5 łyżek wegańskiej gęstej śmietany domowej lub ...

Leave a Comment