„Chłopcy tęsknią za tobą” – powiedział niemal przepraszająco.
„Tęsknię za nimi” – powiedziałem.
Skinął głową, po czym zrobił krok naprzód, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, ale mu się nie udało i zamknął drzwi z cichym szeptem uszczelek. Stałem sam na ganku, farba przy poręczy odprysła tak, jak Eli obiecał naprawić. Wsunąłem kopertę pod pachę, zszedłem dwa stopnie i nie odwróciłem się.
W drodze do domu włożyłem rękę do kieszeni i znalazłem stary klucz do domu. Wbił się w szew jak ząb. Nie miałem zamiaru go zatrzymać. Zatrzymałem się przy niebieskiej skrzynce pocztowej na rogu, włożyłem klucz do małej koperty bez odpowiedzi i wysłałem ją córce. Dźwięk, jaki usłyszałem, wpadając do skrzynki, był tak wyraźny, że mógł to być dzwonek wypuszczony z czyjejś ręki.
Tego wieczoru napisałem nową listę na nowej stronie: RZECZY, KTÓRYCH NIE MUSZĘ TRZYMAĆ. Na górze wpisałem „przeprosiny, które nic nie zmieniają”, potem „stare klucze”, a na końcu „temperaturę w pokojach, w których nie mieszkam”.
Czwartkowe karty stały się rytuałem. Chłopcy nauczyli się tasować, niezdarni i zachwyceni. Leota nauczyła ich najgorszego sposobu na wygraną w Crazy Eights, a potem udawała, że przegrywa z taką gracją, że miałam ochotę im bić brawo. Wysłałam ich do domu z pojemnikiem Tupperware pełnym popcornu i notatką dla Tarana: „Mogą zostać na noc w przyszłym tygodniu, jeśli potrzebujesz. Spakuj szczoteczki do zębów. Psów nie ma”.
Pani Howerin zadzwoniła, żeby dopytać. „Tylko sprawdzam, jak się czujesz” – powiedziała, jak lekarze, którzy stawiają diagnozę, którą już czułeś w kościach.
„W porządku” – powiedziałem. „Kupiłem poziom.”
„To wspaniale” – powiedziała, a ja wyobraziłam sobie, jak uśmiecha się człowiek, gdy ktoś upiera się przy użyciu małego, zwyczajnego słowa oznaczającego, że świat się zmienił.
Poszedłem do biblioteki i wziąłem kartę. Bibliotekarz przybił pieczątkę z napisem „DZIŚ” czerwonym atramentem, a dźwięk był cichy i dźwięczny, jak gdyby książka zapadła się w grzbiet. Wypożyczyłem powieść, którą Eli udawał, że nienawidzi, i usiadłem w oknie, czytając, aż światło zsunęło się po budynku po drugiej stronie ulicy niczym miód opuszczający słoik.
W deszczową środę Taran napisał SMS-a: „Robimy chili. Zapomnieliśmy o kminie. Która alejka?”
„Przyprawy” – napisałem. „Druga półka. Mały słoiczek z czerwoną nakrętką. Najpierw powąchaj. Jeśli nie czujesz zapachu, to znaczy, że jest stary”.
Wyobraziłem ją sobie, jak stoi tam i węszy w alejce ze światłami fluorescencyjnymi, i miałem nadzieję, że się zaśmieje, choć trochę.
Szkoła chłopców w końcu zadzwoniła do mnie jako do drugiej osoby kontaktowej. „Nikt nie jest chory” – powiedziała radośnie sekretarka. „Chcieliśmy się tylko upewnić, że przyjdziecie na Dzień Babci i Dziadka w piątek”.
„Chyba tak” – odpowiedziałem i wpisałem datę do kalendarza z taką samą starannością, z jaką sadzi się drzewo.
Nosiłam starą flanelę Eliego, bo kiedyś rozlał lakier na mankiet, i czułam się w niej jak w dowodzie życia, które budowało. Bliźniaki naszkicowały mnie kredkami: za duże okulary, za zadbane włosy, uśmiech, który sprawiał, że wyglądałam jak bibliotekarka, która właśnie umorzyła dług. Jedliśmy małe ciasteczka na siłowni, która pachniała mydłem sosnowym, a kiedy wracałam do domu, chłopak z ich klasy krzyknął: „Pa, babciu!”, jakby to słowo w końcu znalazło swoje właściwe miejsce.
Tej nocy Taran zadzwoniła, nie pytając o nic. „Chili było za słone” – powiedziała. „Bet powiedziała, że smakowało jak piwnica”.
„Dodaj ziemniaka” – powiedziałem – „i odrobinę octu. To wybaczy prawie wszystko”.
Zapadła cisza. „Staram się, mamo”.
„Wiem” – powiedziałem.
Siedzieliśmy cicho i był to najlepszy rodzaj hałasu.
W sobotę pojechałem autobusem do pasażu sklepów nad rzeką i kupiłem sobie używaną lampę z abażurem, który sprawiał, że ściana wyglądała jak papier zamoczony w herbacie. Znalazłem drewnianą tacę z rysą przypominającą mapę i małe ceramiczne naczynie w kształcie liścia na pierścionek, o którym czasami zapominam, że wciąż go noszę. Po powrocie do domu postawiłem lampę na stole i ją włączyłem. Pokój zmienił kolor niczym jeziora, gdy chmury się poruszają.
Ktoś zapukał. Kiedy otworzyłem drzwi, bliźniaki były same, bez matki, z plecakami i otwartymi buziami. „Niespodzianka” – powiedział jeden z nich. „Przynieśliśmy piżamy”.
„Czy masz pozwolenie na bycie tak uroczym?” zapytałem.
Wyciągnęli złożoną notatkę. Pismo Tarana: „Jeśli masz ochotę. Odbiorę je wcześniej. Dziękuję”.
Wpuściłam ich do środka i rozłożyłam na podłodze posłanie z koców, które pamiętały inne historie. Przeczytaliśmy trzy rozdziały książki o dzieciakach budujących forty z niczego i ze wszystkiego. Kiedy zasnęli, stanęłam w oknie i patrzyłam, jak drobinki deszczu srebrzą uliczne latarnie. Miasto oddychało i nie prosiło mnie o liczenie.
Około północy przesunąłem haczyk na klucze o dwa cale w prawo, bo po prostu lepiej tam wyglądał i bo mogłem. Ponownie przesunąłem palce po środkowym haczyku i poczułem absurdalną, pełną ciała wdzięczność za metal, który robi dokładnie to, o co go prosisz.
Rano chłopcy obudzili się i ogłosili moją małą kuchnię restauracją. Zrobiliśmy naleśniki wielkości spodków i spaliliśmy dwa, które i tak zjedliśmy, śmiejąc się. Narysowali na skrawku papieru napis: DOM BABCI – OTWARTE. Kiedy Taran przyszła, z wilgotnymi włosami, zmęczonymi, ale wyostrzonymi oczami, pokazali jej ten napis, jakby wynaleźli handel. Zrobiła jedno zdjęcie, potem drugie.
„Czy mogę zatrzymać tę?” zapytała mnie ostrożnie.
„Tak” – powiedziałem. „Możesz powiesić go wszędzie, gdzie jest miejsce”.
Zaprowadziłem ich do samochodu. Zanim wsiedli, jeden chłopak wcisnął mi coś w rękę.
„Prezent” – powiedział.
To był brelok — tani plastikowy przedmiot w kształcie rakiety, z pierścieniem, który wbija się w paznokcie.
„Tata mówi, że kiedyś powinienem nauczyć się nosić własny klucz” – powiedział uroczyście. „To po to, żebyś nie zgubił swojego”.
Przypiąłem go do kluczy i uniosłem. Błyszczał w bladym słońcu jak obietnica.
Po ich wyjściu umyłam talerze i pozwoliłam im wyschnąć na powietrzu. Nie spieszyłam się z odkładaniem czegokolwiek. W mieszkaniu pachniało cynamonem, skarpetkami i czymś jeszcze, czego na początku nie potrafiłam zidentyfikować. Chwilę zajęło mi uświadomienie sobie, że to radość nieskomplikowana obowiązkiem.
Usiadłem przy stole i napisałem list do kogoś, kogo nie musiałem wysyłać:
Jestem osobą z drzwiami. Jestem osobą z kluczem. Jestem osobą, której miłość to pokój, do którego wchodzisz, a nie obowiązek, który ci przydzielasz. Mam prawo zatrzymać to, co kupuję. Mam prawo zostawić to, co boli. Mam prawo tęsknić za mną, nie powracając do bólu, który umożliwił tęsknotę.
Złożyłam list i włożyłam go do pudełka na buty ze zdjęciami Eliego. Później, gdy słońce przesunęło się po stole i dotarło do okna, otworzyłam je i pozwoliłam, by powietrze w pokoju się zmieniło. Lekki podmuch wiatru uniósł krawędź rysunków chłopców i położył je z powrotem, jakby skinął głową.
Był czas, kiedy nie wyobrażałem sobie dnia, który nie zaczynałby się i nie kończył w tym domu, gdzie potrzeby innych ludzi układały się na półkach. Teraz mogę to sobie wyobrazić. Przeżywam to. I każdej nocy, kiedy przekręcam klucz, za który płacę, ciche kliknięcie wydaje się rodzajem modlitwy – prostej, precyzyjnej i wysłuchanej w chwili, gdy zostanie wypowiedziana.


Yo Make również polubił
Naukowcy zajmujący się rakiem: „Natychmiast przestańcie je jeść”
Ciasto serowe
Mój syn sprzedał wszystkie moje meble i zostawił mnie w pustym domu, żebym pojechała z żoną do Paryża. Myśleli, że już zabrali mi dom i prawie milion dolarów oszczędności, ale ja po cichu realizowałam misterny plan: wymieniłam zamki, zabezpieczyłam swój majątek, zebrałam dowody i ujawniłam „Operację Własny Dom” Tiffany. Kiedy wrócili, skonfrontowałam się z nimi spokojnie i stanowczo, kazałam im się wynosić z domu i wyłożyłam im przed nosem wszystkie możliwe kłamstwa.
Alert lekarza: Jeśli odczuwasz swędzenie w tych 3 miejscach, Twoja oczekiwana długość życia będzie krótka