Rodzice mojego chłopaka mieli mały magnes z flagą USA, krzywo przyklejony do ich lodówki ze stali nierdzewnej – pamiątkę z jakiejś podróży do Nowego Jorku, o której lubili wspominać, mówiąc o „Stanach”. To była jedyna rzecz w jadalni, która choć trochę przypominała mi dom, gdy siedziałam na końcu ich długiego mahoniowego stołu, uśmiechając się tak szeroko, że aż bolały mnie policzki. Kryształowe kieliszki, polędwica wołowa, vintage’owy Sinatra nucony z ukrytych głośników i cała rodzina Sebastiana rozbierająca mnie po hiszpańsku, jakbym była studium przypadku, a nie gościem.
Ładna, ale głupia. Tania. Wypełniacz, dopóki nie wrócił do Kolumbii.
Myśleli, że moja blondwłosa Amerykanka nie rozumie ani słowa. Posmarowałem bułkę masłem, odrysowałem uszczerbiony róg mojego małego breloczka z flagą USA, który leżał obok mojego talerza, i każdą obelgę zapisywałem jak dowód. Milczenie, jak się przekonałem, bywa ostrzejsze niż jakakolwiek riposta. Sześć miesięcy razem, a dla nich byłem tylko ozdobą. Zanim wieczór się skończy, dowiedzą się, że jestem tylko tłumaczeniem.
Nazywam się Romy Adler, mam dwadzieścia sześć lat, piszę pracę magisterską z komunikacji i zazwyczaj jestem zbyt zajęta, żeby się rozpraszać. Dorastałam w Burlington w stanie Vermont, gdzie mój tata jest profesorem na Uniwersytecie Vermont, człowiekiem, dla którego dobra sobota to stos prac naukowych i mocna kawa. Moja mama uczy angielskiego w liceum i płacze na filmach Pixara. Wychowałam się na kartach bibliotecznych i NPR, a nie na mahoniowych stołach i brandy po deserze.
Tego ranka, kiedy spotkałem Sebastiana, byłem pogrążony w lekturze podręcznika do lingwistyki w Marlow’s, przytulnej kawiarni-księgarni kilka przecznic od kampusu, w którym studiowałem. Był to jeden z tych wczesnowiosennych dni, kiedy powietrze wciąż pachniało świeżością, ale słońce sprawiało, że wszyscy udawali, że zima naprawdę się skończyła. Wszystkie stoliki były zajęte – studenci pochyleni nad laptopami, prawnicy w garniturach rozmawiający zbyt głośno, starsza para dzieląca się bułką.
Ledwo zauważyłem, kiedy ktoś podszedł do mojego stolika, aż usłyszałem ciepły głos z lekkim akcentem. „Przepraszam. Czy mógłbym usiąść przy twoim stoliku? Wszędzie indziej jest pełno”.
Spojrzałam w najbardziej rozbrajające brązowe oczy, jakie kiedykolwiek widziałam. Był wysoki, miał idealnie ułożone ciemne włosy i uśmiech, który sprawiał, że moje starannie zbudowane ściany rozpadały się na jego widok. Jego koszula była odrobinę zbyt elegancka, a zegarek zdecydowanie poza moim studenckim budżetem.
„Oczywiście” – powiedziałam, próbując przesunąć książki. „Proszę”.
„Jestem Sebastian” – powiedział, odstawiając kawę i wyciągając rękę nad stołem.
„Romy”. Jego uścisk był mocny i pewny. Skinął głową w stronę mojego podręcznika.
„Łączność. Jesteś w Westlake?”
„Studia podyplomowe” – powiedziałem. „Konkretnie komunikacja międzykulturowa”.
Uniósł brwi. „Imponujące. Przełamywanie barier między światami”. Sposób, w jaki to powiedział – jakby uważał mnie za autentycznie interesującą – sprawił, że poczułam rumieniec na piersi.
„A ty?” – zapytałem.
„Bankowość inwestycyjna” – powiedział, robiąc minę, jakby go nudziła. „Ale moją pasją jest literatura. Pisarze południowoamerykańscy. Márquez, Bolaño, Allende”.
Wymieniał imiona jak starzy znajomi. Rozmawialiśmy przez dwie godziny, długo po tym, jak moja kawa wystygła, a barista zaczął ostentacyjnie wycierać pobliskie stoliki. Dowiedziałem się, że Sebastian Alvarez był synem kolumbijskich imigrantów, którzy zbudowali odnoszący sukcesy biznes finansowy od zera. Urodzony w Bogocie, wychowany w Stanach Zjednoczonych od piątego roku życia, z wdziękiem poruszał się między hiszpańskim a angielskim, cytując kolumbijskich poetów w jednej chwili, a w następnej dyskutując o amerykańskiej polityce.
Kiedy poprosił mnie o numer telefonu przed wyjściem, nawet nie udawałam wahania. Na naszej trzeciej randce, spacerując wzdłuż rzeki, gdzie światła miasta odbijały się w wodzie, a jego palce splotły się z moimi, byłam już w nim zakochana.
„Jesteś inna” – powiedział, odgarniając mi kosmyk włosów za ucho. „Większość Amerykanek, z którymi się umawiam, jest taka przewidywalna. Ty masz w sobie głębię”.
Powinnam była zapytać, co się stało z tymi „przewidywalnymi” dziewczynami. Powinnam była zauważyć, jak wyznaczał granice między mną a nimi, sprawdzając, po której stronie się znajduję. Ale byłam zbyt oszołomiona tą uwagą, zbyt pochlebiona, że ktoś taki jak on mnie wybrał. Właśnie tak jest z czerwonymi flagami: idealnie wtapiają się w fajerwerki, kiedy tego chcesz.
Kiedy rozmawiał po hiszpańsku z rodziną przez telefon, uwielbiałam to brzmienie – muzykę przepełnioną emocjami, których mogłam się tylko domyślać. „Powinnaś nauczyć się hiszpańskiego” – droczył się, przeczesując palcami moje blond włosy. „Chociaż może nie. To urocze, kiedy nic nie rozumiesz”.
„Uczęszczałam na zajęcia w liceum” – mówiłam z lekkim wzruszeniem ramion, co technicznie rzecz biorąc, nie było kłamstwem. Po prostu pominęłam semestr za granicą w Barcelonie, zaawansowane zajęcia konwersacyjne na studiach i spotkania online, które pozwoliły mi utrzymać płynność językową. Nie wydawało mi się to ważne, żeby o tym wspominać. Mój hiszpański należał do mnie, była to cicha moc, którą nosiłam w tylnej kieszeni.
Uśmiechał się, a jego dołeczki wrzynały się głęboko. „Mamore, jesteś wystarczająco piękna, żeby tego nie potrzebować”.
Pół komplement, pół coś jeszcze. To była jego specjalność. „Czasami jesteś taka amerykańska” – mawiał, kiedy proponowałam podział rachunku. „Uwielbiam to, że nie przejmujesz się tym, co ludzie myślą o twoich ubraniach”. Każdy komentarz opakowany w urok, przekazywany z pocałunkiem lub śmiechem, aż w końcu zaczęłam mu dziękować za obelgi.
Moja najlepsza przyjaciółka Zoe nie uwierzyła.
Byłyśmy współlokatorkami na studiach, przyjaciółkami, które potrafiły powiedzieć: „Ta sukienka popełnia przestępstwo” i wiedziały, że mówi to z miłością. Pewnego wieczoru zwinęła się w kłębek na mojej kanapie, z kieliszkiem czerwonego wina na kolanach, podczas gdy ja podsumowywałem kolejną „idealną” randkę.
„Jesteś pewna co do tego faceta?” zapytała, marszcząc brwi. „Wydaje się… Nie wiem. Jakby odgrywał jakąś rolę”.
Zjeżyłem się. „Co to znaczy?”
„Widziałam go z tobą i widziałam go, kiedy myślał, że nikt nie patrzy” – powiedziała. „To tak, jakby było dwóch Sebastianów. I sposób, w jaki mówi o swojej rodzinie – jakby byli z rodziny królewskiej, ale ty nigdy ich nie spotkałaś. To dziwne, Romy”.
„Nie znasz go tak jak ja” – powiedziałam, słysząc w swoim głosie nutę obronności. „On po prostu jest skryty. Inny w gronie rodzinnym”.
Spojrzała mi w oczy. „To, jaki ktoś jest w stosunku do swojej rodziny, wiele mówi. Po prostu nie chcę, żeby stała ci się krzywda”.
Zbagatelizowałem to i zmieniłem temat. Miłość czyni cię głuchym na ludzi, którzy trzymają znaki ostrzegawcze.
Po sześciu miesiącach byłem pewien, że znam go lepiej niż kogokolwiek innego.
„Powinnaś poznać moją rodzinę” – powiedział pewnego niedzielnego poranka, kiedy leżeliśmy splątani w mojej pościeli, a promienie słońca przecinały jego nagie ramiona. „Wielka kolacja w przyszły weekend. Moja mama umiera z ciekawości, żeby zobaczyć dziewczynę, która skradła moje serce”.
Żołądek mi się przewrócił, podniecenie mieszało się z nerwami. „Naprawdę? Powiedziałeś im o mnie?”
„Oczywiście” – powiedział, ale w jego oczach coś błysnęło – może rozbawienie, a może niepokój. „Chcą poznać tę Amerykankę, o której nie mogę przestać mówić”.
Usiadłem, całkowicie rozbudzony. „Chciałbym ich poznać”.
„Pokochają cię” – powiedział, po czym dodał: „Po prostu bądź sobą. No… może trochę bardziej konserwatywną wersją siebie”.
Zaśmiałem się, myśląc, że żartuje. Nie żartował.
Przez następny tydzień zamieniał kolację w coś, co brzmiało mniej jak rodzinny posiłek, a bardziej jak egzamin, który miałam za chwilę oblać.
„Po prostu się uśmiechaj i bądź grzeczna” – przypomniał mi. „Moja mama potrafi być tradycyjna, a moja siostra Camila jest… opiekuńcza. Po prostu słuchaj mnie”.
W czwartek byłam tak wyczerpana, że ledwo mogłam spać. Chodziłam po sklepach, odrzucając strój za strojem, uznając go za zbyt swobodny, zbyt śmiały, zbyt „amerykański”. Ostatecznie trafiłam na granatową sukienkę za kolano, z rękawami trzy czwarte i dekoltem, który zaakceptowałaby moja mama. Ćwiczyłam proste hiszpańskie zwroty przed lustrem w łazience, zgłębiając kolumbijskie zwyczaje, aż oczy mnie piekły.
„Za dużo o tym myślisz” – powiedziała Zoe przez telefon, kiedy zadzwoniłam do niej z lekką paniką. „To kolacja, a nie szczyt ONZ”.
„Jego rodzina jest dla niego ważna” – upierałam się, krążąc po moim malutkim salonie. „Chcę, żeby mnie polubili”.
Zapadła cisza. „Romy… jesteś pewna, że naprawdę znasz tego gościa?”
„Jesteśmy razem od sześciu miesięcy” – powiedziałam. „Oczywiście, że go znam”.
„Czas nie oznacza przejrzystości” – powiedziała cicho.
Ale zmieniłem temat. Byłem zbyt zajęty ćwiczeniem grzecznych uśmiechów, żeby ją usłyszeć.
Sobotni wieczór nadszedł ciepły i miękki, taki jak noc wczesnego lata, pachnąca skoszoną trawą i jaśminem. Sebastian podjechał swoim eleganckim, czarnym Audi, gwiżdżąc, gdy otworzyłem drzwi wejściowe do mojego budynku.
„Wyglądasz pięknie” – powiedział, całując mnie w policzek. „Bardzo… stosownie.”
To słowo sprawiło, że ścisnęło mnie w żołądku, ale się uśmiechnąłem. „Dzięki. Chcę zrobić dobre wrażenie”.
Przejeżdżaliśmy przez coraz zamożniejsze dzielnice, aż domy stały się wizytówką: podjazdy z bramami, kamery bezpieczeństwa, trawniki wyglądające na przystrzyżone. Dom Alvarezów stał na szczycie łagodnego wzgórza, z tynku i kamienia, otoczony zadbanymi ogrodami, które wręcz krzyczały, że to pracownicy na pełen etat.
„Gotowa?” – zapytał Sebastian, ściskając moją dłoń. Ucisk był raczej ostrzeżeniem niż pocieszeniem.
Drzwi wejściowe otworzyły się, zanim zadzwoniliśmy. Jego matka wyszła pierwsza, elegancka w jedwabiu i perłach, z włosami upiętymi w idealny kok. Jej uśmiech był szeroki, ale nie sięgał aż do oczu.
„Bienvenida, Romy” – powiedziała, przyciągając mnie do siebie w uścisku, który pachniał drogimi perfumami. „Tyle o tobie słyszeliśmy”.
Za nią stał ojciec Sebastiana – wysoki, surowy, o takich samych ciemnych oczach jak syn, tyle że pozbawionych ciepła – i młodsza kobieta o ostrych kościach policzkowych i chłodnym spojrzeniu: Camila.
„Miło mi was wszystkich poznać” – powiedziałam, mając nadzieję, że mój głos nie zadrży. „Dziękuję za gościnę”.
„Z przyjemnością” – powiedział ojciec. Jego angielski był perfekcyjny, ale formalny, jakby czytał z kartki. „Sebastian bardzo dobrze się o tobie wypowiada”.
Wnętrze domu było przerażająco nieskazitelne. Zdjęcia rodzinne w srebrnych ramkach, ikony religijne w szklanych gablotach, dzieła sztuki, które wyglądały, jakby potrzebowały własnej polisy ubezpieczeniowej. Ani jedna poduszka nie była na swoim miejscu.
Kiedy Sebastian oprowadzał mnie po okolicy – po formalnym salonie, w którym nikt nie siedział, gabinecie zastawionym książkami w skórzanych oprawach, werandzie z widokiem na ogród – zauważyłam spojrzenia. Sposób, w jaki uśmiech jego matki napinał się, gdy komplementowałam obraz. Półukrywany uśmieszek, którym Camila obdarzała Sebastiana, gdy podziwiałam ich widok.
Coś było nie tak. Po prostu nie potrafiłem tego jeszcze nazwać.
„Twój dom jest piękny” – powiedziałem do jego matki, gdy szliśmy w stronę jadalni.
„Dzięki” – odpowiedziała, rzucając Sebastianowi spojrzenie, którego nie potrafiłem rozszyfrować. „Lubimy ładne rzeczy”.
Jadalnia wyglądała jak rozłożona w katalogu. Długi mahoniowy stół, porcelana tak delikatna, że bałem się przy niej oddychać, kryształowe szklanki odbijały światło żyrandola. Kobieta w czarno-białym uniformie cicho krążyła wokół stołu, poprawiając sztućce o milimetry.
„Usiądź tutaj, obok Sebastiana” – poinstruowała go matka, sadzając mnie naprzeciwko Camili.
Sebastian natychmiast wczuł się w swoją rolę, przechodząc z rodziną na hiszpański. Ja zachowałem przyjemną neutralną minę, udając, że moje słownictwo kończy się na „hola” i „gracias”.
„Mamá, el vino que trajimos” – powiedział, podając matce butelkę, którą przynieśliśmy.
Przyjrzała się etykiecie i lekko wzruszyła ramionami. „Americano” – powiedziała, a pod jej nosem zabrzmiało rozczarowanie.
Udawałam, że nie zauważam, skupiając się na serwetce. Mój mały brelok z flagą USA – kluczyki zostawione w jego samochodzie – znów przemknął mi przez myśl, patrząc na to, jak wyglądał na tle skórzanej konsoli. Moja tożsamość sprowadzona do dodatku.
„Dziękuję za zaproszenie do domu” – powiedziałam ostrożnie, używając jednego ze zwrotów, które wyćwiczyłam. „Dziękuję za zaproszenie mnie do domu”.
Zapadła cisza, po której rozległ się dźwięk przypominający stłumiony śmiech.
„De nada” – odpowiedziała gładko jego matka, wymieniając spojrzenie z Camilą. „Nasz dom jest twoim domem”.
Służąca przyniosła pierwsze danie – aromatyczną zupę, której nazwy nie potrafiłem nazwać, ale od razu mi zasmakowała. Pochwaliłem ją.
„La sopa está deliciosa” – powiedziałem.
„Ona jest skorumpowaną dziewczyną z Instagrama” – mruknęła Camila do Sebastiana, nie ściszając głosu. Wygląda jak tandetna dziewczyna z Instagrama.
Nie przestawałam poruszać łyżką, a uśmiech nie znikał. Policzki mnie piekły, ale nie mrugnęłam.
Sebastian roześmiał się, dźwięk był ostry i nieznany. „Linda, pero tonta” – powiedział. Ładna, ale głupia.
Jego matka prychnęła delikatnie.
Pod stołem skręcałam serwetkę, aż zbielały mi kostki.
Danie za daniem. Ryba, sałatka, idealnie obsmażona wołowina. Z każdym talerzem dochodził kolejny hiszpański przysmak, kolejne maleńkie sznycle.
Moja risa molesta. Mój śmiech jest irytujący.
Parece mesera americana. Ubiera się jak amerykańska kelnerka.
Nie ma głębokich informacji. Jej rozmowa nie ma głębi.
Liczyłem obelgi jak koraliki na sznurku, a moja twarz ani drgnęła. Myśleli, że język to mur; nie zdawali sobie sprawy, że to okno.
W pewnym momencie jego ojciec przeszedł na angielski, patrząc prosto na Sebastiana i wskazując na mnie. „Ona jest bardzo blond, prawda?”
„Tata lubi dokuczać” – powiedział Sebastian, klepiąc mnie po dłoni, zanim odpowiedział po hiszpańsku: „No es tan vacía como parece”. Nie jest taka pusta, na jaką wygląda.
Więcej śmiechu.
Najgorsze było to, że ojciec zapytał go po hiszpańsku, czy jestem „tym jedynym”. Sebastian zaśmiał się cicho i pokręcił głową.
„Es una buena relleno hasta que vuelva a Colombia” – powiedział. Jest dobrym wypełniaczem, dopóki nie wrócę do Kolumbii.
Wypiłem wino i nie poczułem w nim nic oprócz metalu.
Później jego matka pochyliła się w moją stronę, gdy podano deser — idealny, drżący flan z espresso jako osobnym napojem.
„Sebastian powiedział nam, że studiujesz na studiach podyplomowych” – powiedziała po angielsku.
„Tak. Robię magisterkę z komunikacji.”
„Jakie to praktyczne” – odpowiedziała tonem sugerującym, że wcale tak nie jest. „A jak się poznaliście? Sebastian jest zazwyczaj taki wybredny”.
Opowiedziałem historię o księgarni, o wspólnym stole, o zimnej kawie. Kiedy mówiłem, Sebastian mruczał coś po hiszpańsku do Camili, co wywołało u niej uśmiech.
„Jaki romantyczny” – powiedziała jego mama, kiedy skończyłam. „Nie uważasz, kochanie?”
Jego ojciec mruknął coś pod nosem.
„Romy nie potrzebuje romansu” – powiedział Sebastian, ściskając mnie za ramię. „Jest bardzo… wyrozumiała”.
Podwójne znaczenie nie umknęło uwadze nikogo. Jego rodzina wymieniła porozumiewawcze spojrzenia. Uśmiechnąłem się szerzej.
Ponieważ wtedy miałem już plan.
Ojciec Sebastiana zwrócił się do mnie po angielsku, gdy talerze zostały sprzątnięte. „Czego nauczyłeś się na… studiach międzykulturowych?”
Spojrzałam mu w oczy. „Ludzie często mówią ci jedno w twarz, a za plecami drugie” – powiedziałam lekko. „Zwłaszcza gdy myślą, że nic nie rozumiesz”.
Nastała cisza tak ostra, że aż cięta.


Yo Make również polubił
Jak usunąć plamy rdzy z balkonu: 1 kropla i problem zniknie
Roladka czekoladowa z marmoladą pomarańczową
Herbata ze skórki cytryny, naturalny środek na redukcję tłuszczu brzusznego i detoksykację organizmu
Zdrowe cukierki morelowe, orzechowe i czekoladowe