Nasz pierwszy duży kontrakt opiewał na dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów i dotyczył digitalizacji ofert na artykuły szkolne. Tej nocy, kiedy przyszedł list z przyznaniem nagrody, Garrett wpadł do mojego studia, machając telefonem, omal nie potykając się o stos pojemników z jedzeniem na wynos.
„Val, powiedzieli tak” – krzyknął. „Dwieście pięćdziesiąt. Tysięcy. Dolarów”.
Świętowaliśmy zajadając się tłustą pizzą na podłodze, a faktury rozsypywały się wokół nas niczym konfetti.
Garrett uniósł swoją kromkę chleba w toaście.
„Za to, żeby nie spać pod mostami” – powiedział.
Zaśmiałam się, ale dźwięk uwiązł mi w gardle. Słowa mamy z ostatnich świąt Bożego Narodzenia – „Bez rodziny skończysz śpiąc pod mostem” – rozbrzmiały mi w głowie, jakby zostały zapisane w kodzie mojego mózgu.
Przeniosłam tę złość na pracę.
W drugim roku przeprowadziliśmy się do prawdziwego biura niedaleko Kapitolu, na odnowionym piętrze w starym magazynie z odsłoniętą cegłą, oknami w stylu industrialnym i ogrzewaniem, które tylko sporadycznie strajkowało. Zaszalałem, kupując używane biurka do pracy na stojąco i porządny ekspres do kawy. Garrett zajął odległy kąt, otaczając się tablicami pokrytymi diagramami przepływu.
Zatrudniliśmy naszą pierwszą pracownicę na pełen etat, Jennę Kim, byłą asystentkę administracyjną agencji państwowej, która potrafiła zamienić chaos w kolorowe arkusze kalkulacyjne, zanim większość ludzi skończyła poranną kawę.
W ciągu sześciu miesięcy Jenna tak sprawnie obsługiwała dostawców, spotkania i osiągała kluczowe cele, że nasi klienci zaczęli pytać, czy moglibyśmy zrobić coś więcej. Utrzymanie dróg. Służba zdrowia. Wyznaczanie tras dla służb ratunkowych. Jeśli jakiś urząd tonął w papierkowej robocie, ktoś w końcu wyszeptał nasze imię.
Nauczyłam się poruszać po biurokracji Albany tak, jak kiedyś nauczyłam się poruszać po zawiłych schematach: metodą prób i błędów oraz upartej ciekawości. Pojawiałam się na zbiórkach funduszy w wypożyczonej sukience i pożyczonych szpilkach, prowadząc luźne pogawędki z kierownikami wydziałów na temat zużycia paliwa przez pługi śnieżne i inspekcji mostów. Późnymi wieczorami wysyłałam e-maile do asystentów legislacyjnych z tematami w stylu: „W załączeniu projekt wniosku – zaoszczędzisz czterdzieści godzin miesięcznie”.
Konkurenci szeptali, że jestem za młoda, za kobieca, za mało znana. Mówili, że GovTech to przypadek, hobby, które upadnie pod własnym ciężarem.
Tak czy inaczej ich przelicytowałem.
W czwartym roku GovTech zatrudniał trzydzieści osób. Nasze logo – proste, niebieskie, czyste – pojawiało się na slajdach w salach konferencyjnych, które wcześniej widziałem tylko z tanich miejsc. Zawarliśmy siedmiocyfrowy kontrakt z państwowym zarządem transportu na integrację danych w czasie rzeczywistym do tras odśnieżania w trzech hrabstwach. Ten kontrakt sprawił, że zimowe burze stały się poligonem doświadczalnym dla naszego oprogramowania.
Inwestorzy zaczęli krążyć, wysyłając staranne e-maile i zaproszenia na kawę. Mówili językiem, który słyszałem od lat przy stole u rodziców: zastrzyki kapitału, krzywe wzrostu, strategie wyjścia.
Słuchałem. Uśmiechałem się. Utrzymywałem kontrolę.
Koniec z zasiłkami rodzinnymi. Koniec z więzami ukrytymi pod maską siatki bezpieczeństwa.
Gdzieś w połowie czwartego roku w moim kanale informacyjnym pojawił się artykuł o nowym funduszu venture capital, założonym przez „wizjonera-inwestora Connora Brooksa”. Stał tam, w dopasowanym granatowym garniturze i krawacie, który rozpoznałem z Bożego Narodzenia, kiedy rodzice pozwolili mu otworzyć wszystkie „dorosłe” prezenty. W artykule wspomniano o kapitale zalążkowym pochodzącym z „dziedzicznego majątku produkcyjnego” i „strategicznym wsparciu ze strony sieci uznanych inwestorów regionalnych”.
Tłumaczenie:Kontakty fabryczne taty i przyjaciele mamy z klubu brydżowego.
Przeczytałem artykuł raz, poczułem znajomy skurcz w żołądku i zamknąłem zakładkę.
Skupiłem się na recenzjach kodu i demonstracjach dla klientów. Musiałem.
W zeszłym roku rozszerzyliśmy naszą działalność o audyty cyberbezpieczeństwa sieci miejskich, co było naturalną ewolucją, gdy uświadomiliśmy sobie, jak wiele agencji korzysta z krytycznych systemów na niestabilnych, przestarzałych serwerach. Podczas rutynowej kontroli wewnętrznej Jenna zasygnalizowała drobną nieprawidłowość w naszych logach – nieudaną próbę logowania o trzeciej nad ranem z adresu IP, którego nie rozpoznała.
„Prawdopodobnie to ja zapomniałem hasła” – powiedział Garrett, wzruszając ramionami, gdy poruszyła ten temat w swoim poniedziałkowym programie stand-up.
„To nie byłeś ty” – powiedziałem, grzebiąc już w kłodach. „I następnym razem to też nie będziemy my”.
Zostałem w biurze do świtu, namierzając próbę, łatając lukę i tworząc system powiadomień, który miał nas zaalarmować, gdy ktoś następnym razem spróbuje tej samej sztuczki. Dwa tygodnie później ten system powiadomień wykrył prawdziwą próbę włamania do systemu jednego z naszych klientów w powiecie. Wyłączyliśmy go, zanim cokolwiek wrażliwego opuściło serwer.
Władze powiatu przesłały tabliczkę z podziękowaniami, taką ze złotymi literami na sztucznym marmurze, jaką większość ludzi chowała w magazynie.
Powiesiłem go nad biurkiem.
Nie z powodu logo, ale dlatego, że za każdym razem, gdy na nie patrzyłem, przypominałem sobie: to kompetencje, a nie krew, zadecydowały o tym.
W tamtym czasie nasza firma zajmowała dwa piętra tego odnowionego magazynu. Moje narożne biuro miało okna od podłogi do sufitu z widokiem na rzekę Hudson, której woda płynęła równym tempem i nie zwracała uwagi na dramaty rozgrywające się na jej brzegach. Garrett zajmował się technologią. Jenna operacją. Ja goniłem za kolejnym kontraktem – im większy wpływ, tym lepsze zabezpieczenia.
Tamta Wigilia sprzed sześciu lat – chwiejący się stół, rozlany sos, słowa pod mostem – wydawała się odległą przeszłością.
Ale cisza rozbrzmiewa. A niektóre zaproszenia to pułapki ubrane jak gałązki oliwne.
We wtorek po południu o 14:17 w trakcie spotkania poświęconego przeglądowi umowy mój telefon zawibrował, a na ekranie pojawiło się imię i nazwisko, którego nie widziałem od lat.
Riley Reed.
Moja kuzynka Riley zawsze ostrożnie ustawiała się na obrzeżach rodzinnych dramatów, nigdy pośrodku. Z talentu do zadawania niewygodnych pytań zrobiła karierę niezależnego dziennikarza, ścigając historie z Nowego Jorku do Waszyngtonu, zawsze gdzieś pomiędzy dworcem kolejowym a terminem.
Jej tekst brzmiał jak nagłówek.
Dziadek Harold znowu w szpitalu. Lekarze mówią, że te święta mogą być jego ostatnią imprezą w klubie golfowym. Wracaj do domu, Val. Ciągle o ciebie pyta.
Atmosfera w sali konferencyjnej uległa zmianie. Dyrektor ds. zakupów siedzący naprzeciwko mnie wciąż mówił o benchmarkach czasu reakcji, nieświadomy niczego. Za szklaną ścianą przeszła Jenna ze stosem dokumentów i filiżanką kawy, z wyrazem skupienia na twarzy.
Uśmiechnąłem się, skinąłem głową i zakończyłem spotkanie na autopilocie.
Następnie zamknąłem drzwi sali konferencyjnej i jeszcze raz przeczytałem tekst.
Riley rzadko stawała po którejś ze stron. Fakt, że teraz wyciągała rękę, przywołując Dziadka, oznaczał, że nie było to kolejne świąteczne zaproszenie, naładowane poczuciem winy.
Zminimalizowałem dokument ofertowy na moim laptopie – propozycję wartą trzy miliony dolarów na oprogramowanie do wyznaczania tras awaryjnych – i otworzyłem firmową skrzynkę odbiorczą, żeby uporządkować kilka rzeczy, zanim oddzwonię do Rileya.
Wtedy to zobaczyłem.
Z góry mojej skrzynki odbiorczej wyjrzał przesłany e-mail, wysłany z mojego adresu o 1:03 w nocy do nieznanego mi kontaktu: n.hale@backgroundnyc.com . Temat: V – prośba o kompletne dossier.
W załączniku przesyłam raport wydatków za trzeci kwartał, zaproszenie na kolację infrastrukturalną u gubernatora w przyszłym miesiącu oraz niewyraźne zdjęcie z kamery monitorującej nasz parking, na którym widać mnie idącego do samochodu trzy noce temu.
Żadnego z nich nie wysłałem.
Poczułem ucisk w żołądku.
Przekazałem cały łańcuch informacji naszemu szefowi ds. bezpieczeństwa IT, składając tylko dwa słowa.
Prześledź to.
Wtedy zadzwonił mój telefon.
Garrett.
„Val, rzuć wszystko” – powiedział bez wstępu. „Właśnie zadzwonił do mnie stary znajomy z Manhattanu. Connor poszedł na łatwiznę”.
Oparłem się o krzesło, czując, jak wokół mnie zmienia się kształt tej chwili.
„Jak bardzo nuklearne?”
„Przelał dziesięć tysięcy dolarów zaliczki do firmy Nolana Haila w mieście” – powiedział Garrett. „Były funkcjonariusz policji Haila zajmuje się zaawansowanymi badaniami przeszłości. Mój kontakt mówi, że Nolan wyciągnął twoje zeznania podatkowe, rejestry nieruchomości, a nawet zdalny dostęp do kamer w naszym holu. Connor chce mieć wydrukowany, oprawiony i gotowy do rozdania jak upominki na jakimś eleganckim przyjęciu”.
„Klub wiejski” – powiedziałem. „Przyjęcie świąteczne u dziadka”.
„Bingo” – odpowiedział Garrett. „Reklamują to jako »projekt weryfikacji rodziny«. Dokładne słowa Connora, według mojego człowieka: »Udowodnij, że kłamała na temat tej fantazji o prezesie przez lata«”.
W mojej pamięci wciąż wibruje dźwięk chwiejącego się dębowego stołu w jadalni sprzed sześciu lat.
Mój telefon zawibrował, informując o nowym e-mailu. Nasz szef ochrony.
Podszył się pod tymczasowe dane uwierzytelniające utworzone wczoraj. Jego wiadomość została odczytana. Dostęp został cofnięty. Nie wykryto dalszych naruszeń. Zalecamy zresetowanie hasła i wprowadzenie bardziej rygorystycznych protokołów wieloskładnikowych.
„Czy Hail znajdzie coś, co nas zrani?” zapytałem Garretta.
Zawahał się.
„Hail jest dokładny” – powiedział. „Jeśli poszuka wystarczająco głęboko, może znajdzie coś na Connorze. Ale to nie jest gwarantowane. Wchodząc w to, co zaplanował Connor? To tak, jakbyś wchodził na scenę, którą zbudował”.
Wpatrywałem się w tekst Rileya na drugim ekranie. Dziadek mógł nie mieć kolejnych świąt. Connor chciał publiczności. Moi rodzice chcieli widowiska.
Miałem wybór.
Trzymaj się z daleka i pozwól Connorowi kontrolować historię, którą pisał dla mnie od dzieciństwa.
Albo pojawić się i zmusić go do dokończenia historii na oczach ludzi, którzy są dla niego ważni.
Otworzyłem nowe okno poczty elektronicznej i wysłałem wiadomość na adres nolan.hail@hailinvestigations.com .
Brak tematu. Tylko zdanie.
Powinniśmy porozmawiać zanim skończysz ten raport.
Kliknęłam „Wyślij”, a potem napisałam SMS-a do Jenny.
Lot do Albany jutro rano. Najwcześniej, jak się da. Lot w obie strony.
Jej odpowiedź nadeszła w niecałą minutę.
Zarezerwowane. Wylot o 8:15. Samochód czeka na lądowanie.
Riley odpowiedział na moje wcześniejsze pytanie serią wiadomości.
Odbiorę cię z lotniska. Dziadek uśmiechnął się po raz pierwszy od kilku dni, kiedy powiedziałem mu, że możesz przyjechać. Zapytał, czy nadal grasz w szachy.
Powiedz mu, że królowa jest gotowa do ruchu — odpisałem.
Nolan odpowiedział na mojego maila sześćdziesiąt sekund później.
Przyjdź do mojego biura jutro o dziesiątej, napisał. Sam.
Connor myślał, że ma wszystkie karty w ręku.
Nie miał pojęcia, że właśnie zobaczyłem też fragment jego dłoni.
Biuro Nolana mieściło się w przysadzistym budynku, przecznicę od Kapitolu, z roletami na wpół zaciągniętymi, chroniącymi przed zimowym słońcem przebijającym się przez nagie drzewa. Przybyłem o 9:57 rano, z płaszczem pokrytym śniegiem po spacerze przez plac, z parującym oddechem w powietrzu.
W środku miejsce wyglądało jak każdy niskobudżetowy serial kryminalny, jaki kiedykolwiek widziałem: metalowe biurko zawalone teczkami z papieru, pojedynczy monitor rzucający niebieskie światło na stosy papierów, kubek do kawy pokryty plamami. Jedyną rzeczą, która wyglądała na kosztowną, był sejf przykręcony do ściany za nim.
Kiedy wszedłem, stał tam mężczyzna po czterdziestce, z lekko przekrzywionym krawatem i krótko przyciętymi ciemnymi włosami, jakby wciąż nie opuścił agencji, w której się szkolił.
„Valerie Brooks” – powiedział, wskazując na krzesło naprzeciwko biurka. Żadnego uścisku dłoni. Żadnej pogawędki.
Usiadłem, kładąc teczkę na kolanach.
„Wiesz, dlaczego tu jestem” – powiedziałem.
Skinął głową i sięgnął do szuflady, otwierając ją małym mosiężnym kluczykiem, który wyjął z kieszeni.
„Connor Brooks zapłacił wczoraj dziesięć tysięcy z góry” – powiedział Nolan. „Chce rozdać papierowe kopie twojego raportu w klubie golfowym. Reszta płatna przy odbiorze, na przyjęciu”.
„A przecież jestem tu przed twoim wielkim odkryciem” – powiedziałem.
Położył na biurku między nami dwie grube koperty, ich rogi były idealnie równe, a etykiety napisane schludnymi, czarnymi, drukowanymi literami.
V. BROOKS. Zweryfikowany profil zawodowy.


Yo Make również polubił
Ciasto karmelowe zupełnie jak u babci
Głos o 3 rano: Niezapomniane przypomnienie od matki, by doceniać każdą chwilę
Gdy tylko zobaczyłam ten przepis, wiedziałam, co zrobię na obiad! Smakuje jeszcze lepiej następnego dnia!
Jedna tabletka pod pelargonią zapobiegnie żółknięciu liści i ożywi nawet obumierający kwiat.