Miliarder mnie obserwował. Widział moje porażki. Widział, jak tracę wszystko.
Jakby czytając w moich myślach, wzrok Niny przesunął się, mijając moją twarz i wnikając w ciemne wnętrze mojego samochodu. Jej bystre, inteligentne oczy spoczęły na małej, skulonej postaci pod moim płaszczem na tylnym siedzeniu. Usłyszała kaszel, ten sam, który rozdzierał mi serce.
Profesjonalny, lodowaty spokój w jej zachowaniu prysł.
„To dziecko jest chore” – stwierdziła. Nie było to pytanie.
Skinąłem głową, gdyż gardło miałem zbyt ściśnięte, by mówić.
„Jesteś w szpitalu, który cię odrzucił, prawda?” – zapytała.
Wstyd i wściekłość były tak wielkie, że mogłem tylko skinąć głową.
Głos Niny ucichł.
„Chodźcie za mną. Pan Roman ma w domu cały oddział medyczny. Ma prywatnego lekarza całodobowo i mnóstwo łóżek w szpitalu. Nie potrzebujemy waszego ubezpieczenia. Nie potrzebujemy waszych pieniędzy. Musimy po prostu iść już teraz”.
Już zamierzała wsiąść z powrotem do Bentleya.
Mój umysł krzyczał. Nie. To było szaleństwo. To był koszmar. Nieznajomy w Bentleyu w środku burzy, opowiadający o miliarderze, którego uratowałem dekadę temu. To było oszustwo. Porwanie. To było… to było niemożliwe.
Ale potem Lena znów kaszlnęła, cichym, słabym, rzężącym dźwiękiem. Dźwiękiem małego ciała, które przegrywało walkę.
Szpital mnie odrzucił. Moi rodzice mnie odrzucili. Mój mąż mnie odrzucił. Cały świat mnie odrzucił.
Ta kobieta, ta nieznajoma, proponowała wizytę u lekarza.
Wrzuciłem bieg, stary silnik zaczął warczeć, stanowiąc żałosną przeciwwagę dla cichej mocy Bentleya.
„Dobrze” – szepnąłem do pustej, zamglonej deszczem szyby. „Dobrze”.
Jedynym drogowskazem były dla mnie czerwone tylne światła Bentleya.
Wyjechaliśmy z parkingu szpitalnego, zjechaliśmy z ulic miasta i wjechaliśmy na autostradę, ale nie zostaliśmy na niej długo. Ruszyliśmy na północ, w stronę wybrzeża, na ciemną, krętą dwupasmową autostradę, którą nigdy wcześniej nie jechałem.
Burza tu tętniła życiem. Wiatr uderzył w SUV-a, próbując zepchnąć mnie z drogi. Deszcz lał oślepiająco. Po prawej stronie nic nie widziałem – tylko czarną pustkę, którą instynktownie rozpoznałem jako ocean. Po lewej stronie potężne, prastare sosny miotały się na wietrze, a ich gałęzie drapały niebo.
Byłem przerażony. Moje kostki na kierownicy zbielały. Kontrolka gazu wciąż się świeciła, ale czerwone światła Bentleya stały nieruchomo, nie przyspieszając za bardzo i ciągnąc mnie naprzód przez ciemność.
Po tym, co wydawało się godziną, Bentley skręcił.
Skręciła w drogę, która nie była drogą. Była to nieoznakowana żwirowa ścieżka ukryta wśród cyprysów.
Poszedłem za nią.
Ścieżka była długa i wiła się pod strome wzgórze.
A potem zobaczyłem bramy.
Były masywne, wykonane z czarnego żelaza, miały co najmniej sześć metrów wysokości, osadzone w ścianie z ciemnego, omszałego kamienia. Litery LOCKHEART CLIFF ESTATE były wykute w żelazie, tak subtelne, że można by ich nie zauważyć, gdyby się nie patrzyło.
Bramy nie zatrzeszczały. Nie jęczały. Po prostu otworzyły się, cicho jak grobowiec.
Przejechaliśmy.
Podjazd był wybrukowany starą kostką brukową i wił się przez prywatny las tak gęsty, że blokował burzę. Nagle zapadła cisza.
A potem pojawił się dom.
To nie był dom. To była twierdza.
To nie była nowoczesna szklana skrzynia, taka jak ta, którą zgubiłem. To była rozległa, wielopiętrowa rezydencja z surowego, szarego kamienia i ciemnych, ciężkich belek, wbudowana bezpośrednio w zbocze klifu. Wyglądała, jakby stała tam od tysiąca lat.
Ciepłe, żółte światło wylewało się z licznych okien, tworząc ostry, buntowniczy kontrast z zimną, niebiesko-czarną barwą burzy i morza.
Bentley podjechał pod rozległy, zadaszony portyk, na tyle duży, że zmieściłyby się trzy samochody. Zatrzymałem się za nim, z włączonym silnikiem i sercem w gardle.
Zanim zdążyłem pomyśleć, co zrobić, tylne drzwi otworzyły się.
Nina była tam. Towarzyszył jej mężczyzna w ciemnych, dopasowanych spodniach i eleganckiej białej koszuli oraz drugi mężczyzna w fartuchu medycznym.
„To dr Albescu” – powiedziała Nina, wskazując mężczyznę w fartuchu. Był starszy, miał życzliwą, poważną twarz i europejski akcent w krótkim powitaniu.
Nie czekał na moje pozwolenie. Już pochylał się do mojego samochodu, jego ruchy były oszczędne i wyćwiczone. Lena była obudzona, z półotwartymi oczami, skomląc. Położył dłoń na jej czole i przez dwie sekundy słuchał jej klatki piersiowej.
„Teraz potrzebuje tlenu” – powiedział.
Pielęgniarka, która wyszła z bocznych drzwi z noszami, nagle się pojawiła. Dr Albescu i pielęgniarka, z delikatnością i szybkością zapierającą dech w piersiach, podnieśli Lenę z fotelika samochodowego i położyli ją na noszach.
Wyskoczyłem z samochodu, nogi miałem zdrętwiałe.
„Czekaj, dokąd ją zabierasz?”
„Do skrzydła medycznego” – powiedziała Nina, kładąc mi rękę na łokciu i podtrzymując mnie. „Tędy. Możesz iść”.
Poprowadziła mnie bocznym wejściem do najcieplejszego, najcichszego i najpiękniejszego domu, jaki kiedykolwiek widziałem. Podłogi były z polerowanego drewna. W powietrzu unosił się zapach starych książek i wosku pszczelego.
Nie poszliśmy do głównych pomieszczeń. Przeszliśmy długim korytarzem, przez szereg nieoznakowanych podwójnych drzwi i nagle znalazłem się w szpitalu – w pełni wyposażonej, nowocześnie wyposażonej, dwułóżkowej klinice. Monitory, butle tlenowe, terminale komputerowe, stanowiska sterylizacji.
Zespół położył Lenę na jednym z łóżek. Na jej twarz delikatnie nałożono małą maskę tlenową. Lekarz otwierał już sterylne opakowanie. Pielęgniarka zakładała wenflony. Poruszali się ze spokojem i skupieniem, które sprawiały, że oddział ratunkowy w szpitalu St. Jude’s wyglądał jak chaotyczny żart.
Stałam w drzwiach, moje mokre ubrania kapały na wypolerowaną podłogę, drżąc, bezużyteczna. Patrzyłam, jak monitor nad łóżkiem Leny się rozświetla, a jej wskaźnik saturacji tlenem – przerażające 89 – powoli zaczyna rosnąć.
Nikt nie prosił mnie o kartę ubezpieczeniową. Nikt nie prosił mnie o kartę kredytową.
Po dziesięciu minutach liczba wynosiła 95. Oddech Leny, choć nadal płytki, nie był już tak urywany i rozpaczliwy.
Jej stan był stabilny.
Nina dotknęła mojego ramienia. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że wciąż jest obok mnie.
„Jest w dobrych rękach, pani Sanchez” – powiedziała cicho. „Dr Albescu zostanie z nią teraz. Pan Lockheart chciałby się z panią zobaczyć”.
Byłem oszołomiony. Pozwoliłem jej wyprowadzić się z powrotem, kolejnym korytarzem. Tym cichszym, wyłożonym wykładziną. Zatrzymaliśmy się przy wielkich, ciężkich drzwiach z ciemnej wiśni.
Nina zrobiła pauzę.
„Jest bardzo słaby. Koniec jest bliski. To będzie trudne. Proszę, bądźcie przygotowani.”
Otworzyła jedne z drzwi.
Pokój był ogromny, ale nie pusty. To była główna sypialnia, w której dominował ogromny kominek, teraz wygasły. Ale jedna strona pokoju została przebudowana. To był szpital – stojaki na kroplówki, piszczące monitory, respirator – a wszystko to obsługiwane przez prywatną pielęgniarkę nocną, która skinęła głową Ninie i wymknęła się z pokoju.
W samym środku znajdowało się duże, w pełni rozkładane łóżko szpitalne.
A w łóżku był mężczyzna.
Był jak smużka. Był sękaty i chudy, jego ciało ginęło w białych prześcieradłach. Jego skóra miała barwę starego pergaminu, była przezroczysta, ciasno naciągnięta na ostre kości twarzy. Wyglądał na podeszłego sześćdziesiątego, ale rak ukradł mu dekady, pozostawiając jedynie kruchą skorupę.
Miał zamknięte oczy.
Stałem u stóp łóżka, sam będąc duchem – trzydziestoczteroletnim włóczęgą, kapiącym deszczówką i niepowodzeniem na bezcenny, antyczny dywan – wpatrując się w miliardera, którego uratowałem i o którym zapomniałem.
Nina podeszła do łóżka. Nie dotknęła go. Po prostu mówiła, jej głos był cichy, ale wyraźny.
„Panie. Panie Roman.”
Brak odpowiedzi.
„Proszę pana” – powtórzyła nieco głośniej. „Ona jest tutaj. Dziewczyna. Dziewczyna z autostrady. Ariana. Jest tutaj”.
Jego powieki, cienkie jak papier, zatrzepotały powoli, z wysiłkiem, który zdawał się pochłaniać całą jego siłę. Otworzyły się.
Jego oczy nie były matowe. Były blade, przenikliwie niebieskie i żywe. Rozglądały się po pokoju, początkowo nieostre. Potem spoczęły na mnie.
Wpatrywał się we mnie, a ja patrzyłem w jego stronę. Błysk, iskra rozpoznania, wiedzy. To był pierwszy raz w życiu, kiedy widział moją twarz.
Na jego ustach pojawił się uśmiech, a na jego ustach pojawił się suchy, popękany, bolesny drgnięcie. Z gardła wyrwał się dźwięk – suchy, papierowy szelest.
„Zastanawiałem się” – wyszeptał tak słabym głosem, że musiałem się pochylić, żeby go usłyszeć – „czy zdążę ci podziękować, zanim umrę”.
Następnego ranka obudziłem się w ciszy.
Nie rycząca cisza wiaduktu ani napięta, pełna strachu cisza parkingu, ale głęboka, pełna spokoju i opanowania cisza.
Leżałem na miękkim łóżku w pokoju gościnnym, większym niż całe moje pierwsze mieszkanie. Burza minęła, pozostawiając po sobie czysty, zimny, rozświetlony słońcem świat.
Wyskoczyłam z łóżka, serce waliło mi jak młotem.
Lena.
Pobiegłam boso po wyłożonym dywanem korytarzu do skrzydła medycznego.
Drzwi były otwarte. Znalazłem ją nie na szpitalnym łóżku, ale na drugim, nieużywanym, które zostało prześcieradłem z miękkiej, białej pościeli. Spała – naprawdę spała. Straszliwy rumieniec zniknął. Jej skóra miała normalny, bladooliwkowy kolor. Drżenie w piersi było ciche.
Do jej małej dłoni przyklejono wenflon, a z przezroczystego worka nad nią stale kapała krew. Maski tlenowej nie było, zastąpiła ją prosta, przezroczysta kaniula donosowa, a monitor obok łóżka pokazywał stałe, piękne 98.
Doktor Albescu siedział na krześle w kącie i czytał czasopismo medyczne. Spojrzał w górę, gdy wszedłem, a na jego twarzy pojawił się delikatny, życzliwy uśmiech.
„Dzień dobry, pani Sanchez. Gorączka spadła około trzeciej nad ranem. Antybiotyki działają cuda. Ma silne zapalenie płuc, ale jest silną dziewczynką. Kryzys już za nią.”
Podszedłem do łóżka i położyłem jej dłoń na czole.
Było fajnie.
Po prostu super.
Musiałem oprzeć się o ramę łóżka, gdy ulga — czysta, głęboka wdzięczność — uderzyła mnie tak mocno, że zakręciło mi się w głowie.
Byłem gościem w twierdzy miliardera, włóczęgą w pożyczonym jedwabnym szlafroku, a moja córka była bezpieczna.
Dług, który czułem w tym momencie, był duszący.
Absolutny.
„Wszystko w porządku, kochanie” – wyszeptałem, całując ją we włosy.
„Będzie dobrze” – powiedział lekarz, zamykając dziennik. „Musi brać antybiotyki przez co najmniej tydzień, a ja chcę ją obserwować przez kolejne czterdzieści osiem godzin, ale najgorsze już za nią”.
Nina pojawiła się w drzwiach, tak cicho jak zawsze. Trzymała tacę z kawą i tostami.
„Pani Sanchez, cieszę się, że pani spała. Kiedy będzie pani gotowa, pan Lockheart się obudzi. Prosił o panią.”
Godzinę później byłam już wykąpana, ubrana i czysta. W szafie zostały mi tylko proste ubrania – czarny sweter i szare spodnie – magicznie w moim rozmiarze. Byłam czysta, najedzona, a moja córka oddychała.
Poczułem się jak obcy człowiek we własnej skórze, jak aktor, któremu powierzono nową, niesamowitą rolę.
Wróciłem do pokoju Romana.
Poranne światło wlewało się do środka, ale nie docierało do mężczyzny w łóżku. Wyglądał jeszcze bardziej krucho niż poprzedniej nocy, ale jego bladoniebieskie oczy były otwarte, czujne i wpatrzone w drzwi, gdy wchodziłem.
„Pani Sanchez” – wychrypiał. „Proszę wejść. Proszę usiąść”.
Nina poprawiła mu poduszki i zostawiła w pobliżu jego ręki szklankę wody ze słomką, po czym zniknęła, zostawiając nas samych.
Usiadłem na twardym krześle stojącym obok jego łóżka.
„Jak się czuje twoja dziewczyna?” zapytał suchym szeptem.
„Ona… ona czuje się o wiele lepiej. Twój lekarz… to, co zrobiłeś… nie wiem, jak ci dziękować”.
„Panie Lockheart, już to zrobiłaś, Ariana” – powiedział, używając mojego imienia. Dziwnie to brzmiało w jego ustach. „Oddałaś mi dług dwanaście lat temu na autostradzie – z odsetkami. Po prostu reguluję dawno zaległy rachunek”.
Zatrzymał się i wziął powolny, płytki oddech.
„Nina ci chyba powiedziała, że cię obserwowałem.”
Skinąłem głową, niepewny co powiedzieć.
„Tej nocy na autostradzie” – powiedział, wpatrując się w sufit, jakby oglądał film, który tylko on widział – „to nie był przypadek. Zbudowałem imperium, dziecko. Lockheart Transit – ciężarówki, logistyka, a teraz autonomiczne floty. Kiedy budujesz coś tak wielkiego, nie jesteś tylko biznesmenem. Jesteś celem. Jesteś królem z setką uzurpatorów”.
Ponownie zwrócił na mnie swoje przenikliwe spojrzenie.
„Przecięto mi hamulce. Eleganckie, proste, brutalne rozwiązanie. Rywal. Siatka rywali, jak zacząłem wierzyć, chciała mojej śmierci. Chcieli mojego towarzystwa, a ja im przeszkodziłem. Ta katastrofa miała być moim końcem”.
Mówił z przerażającym, rzeczowym dystansem.
„Kiedy obudziłem się w szpitalu, moją pierwszą myślą nie była wdzięczność. To była paranoja. Bardzo, bardzo pożyteczna paranoja. Zatrudniłem najlepszych prywatnych detektywów na świecie. Nie po to, żeby dowiedzieć się, czy jestem celem, ale żeby dowiedzieć się, kto. Znaleźliśmy trop – skomplikowaną sieć firm-słupów finansowych, zagranicznych kont, płatności za „konsulting bezpieczeństwa” moich pojazdów, które w rzeczywistości były płatnościami za sabotaż”.
„Znalazłeś… znalazłeś ich?” zapytałam, pochylając się do przodu i nagle czując się mniej jak niania, a bardziej jak współspiskowiec.
Na jego ustach pojawił się cień uśmiechu.
Prawie. Znaleźliśmy ślad pieniędzy, ale padł. Umowy podpisali duchy. Sieć była zbyt inteligentna, zbyt wielowarstwowa. Ukryli to. Miałem swoje podejrzenia, ale nigdy nie zdobyłem ostatecznego, druzgocącego dowodu.
„A tymczasem próbowałem cię odnaleźć.”
„Dziewczyna w kapturze” – wyszeptałem.
„Dziewczyna w kapturze” – potwierdził. „Moja druga, bardziej osobista obsesja. Ty też byłaś duchem. Uratowałaś mi życie i po prostu zniknęłaś. Brak świadków, brak raportu. Nie zostałaś nawet na wezwanie karetki. Przez dwanaście lat moi ludzie szukali. To był test, który dałem nowym śledczym: znaleźć dziewczynę z autostrady 17. Zawsze im się nie udawało”.
„Do tej pory” – powiedziałem.
„Do tej pory” – zgodził się. „Dopóki nie umierałem. I dopóki ty się nie pojawiłeś. Mój główny śledczy – człowiek jak buldog – od lat miał twoje nazwisko w pogotowiu, z szansą jedną na milion. A trzy miesiące temu rozbłysło jak choinka. Ariana Sanchez, Sentinel Vault Technologies, Helix Fortress Labs, pozew, oszustwo, konfiskata mienia”.
Wziął łyk wody i zaczął się trząść.
„Przeczytałem akta sądowe, Ariana. Wszystkie. Przeczytałem dowody, których użyli przeciwko tobie – sfałszowane e-maile, podrobione logi serwerów, firmy fasadowe działające za granicą. To było… to było znajome. Ten sam scenariusz. Ten sam chirurgiczny, bezduszny zamach, który widziałem wcześniej. Nie próbowali cię tylko pokonać w biznesie. Próbowali cię wymazać.”
Wpatrywałam się w niego, zaciskając dłonie na podłokietnikach krzesła.


Yo Make również polubił
Nie wyrzucaj skórki granatu! To prawdziwy skarb, który warto mieć w domu – Lecznicze zastosowania i przepis
Czekoladowe Genoise – Delikatny i Puszysty Biszkopt w Prostej Wersji
10 przyczyn nieprzyjemnego zapachu moczu i co należy zrobić dalej
Wow, tak pyszna, że aż szkoda gadać, sałatka ma potencjał uzależniający!