Nazywam się Jula, mam trzydzieści dwa lata i przez całe życie ojciec powtarzał mi, że kokpit myśliwca to nie miejsce dla kobiety, a zwłaszcza nieudanej córki takiej jak ja. Ale najgorsze upokorzenie nie przyszło od niego. Dotknęło mnie Marka, mojego przyrodniego brata, złotego chłopca, którego traktuje jak członka rodziny królewskiej.
W samym środku zatłoczonej sali odpraw, wibrującej arogancką energią setki najmłodszych amerykańskich pilotów w bazie sił powietrznych Nellis, Mark wycelował mi palcem prosto w twarz. Zaśmiał się głośno i ostro, krzycząc:
„Hej, jesteś w złym pokoju, kochanie. To miejsce dla prawdziwych pilotów, mężczyzn takich jak my. To nie jest miejsce dla ciebie, żebyś znalazła męża”.
Cała widownia wybuchnęła śmiechem. Mark puścił do mnie oko, przekonany, że właśnie zdobył punkt. Poczułam, jak krew napływa mi do twarzy, płonąc. Nie ze wstydu, ale z litości nad jego ignorancją. Bo Mark nie miał pojęcia, że kobieta, którą właśnie upokorzył za rzekome poszukiwanie męża, nosi znak wywoławczy Falcon 1. Byłam jedyną osobą w tym pomieszczeniu, która miała prawo wydać mu dziś rozkaz: „żyć albo umrzeć w przestworzach”.
Zanim przejdziemy dalej, dajcie znać w komentarzach, z którego stanu oglądacie, i kliknijcie przycisk „Subskrybuj”, jeśli chcecie zobaczyć, jak arogancki bachor dostaje nauczkę, której nigdy nie zapomni, od osoby, którą nienawidzi.
Powietrze w głównej sali odpraw w Bazie Sił Powietrznych Nellis zawsze pachniało tak samo. Była to stęchła mieszanka zużytej klimatyzacji, która bezskutecznie próbowała odeprzeć upał pustyni Nevady, połączona z ostrym zapachem spalonej kawy z rządowego magazynu i wszechogarniającym piżmem testosteronu. To był pierwszy dzień ćwiczeń Red Flag, najważniejszych na świecie ćwiczeń w zakresie walki powietrznej.
Sala była pełna. Rzędy foteli niczym w teatrze zajęli najlepsi i najbystrzejsi – a przynajmniej najgłośniejsi – młodzi piloci myśliwców, jakich miały do zaoferowania Siły Powietrzne. Wszyscy mieli na sobie zielone kombinezony lotnicze, zamki zapięte na idealną wysokość, naszywki lśniły na ramionach. Rozmawiali rękami, naśladowali w powietrzu walki powietrzne, śmiali się zbyt głośno, przybierali pozy. To było morze ego, a ja byłem tylko skałą, wokół której się pławili.
Stałem z przodu, z boku, przy dystrybutorze wody. Miałem na sobie sterylny, nieozdobiony kombinezon lotniczy. Bez identyfikatora, bez insygniów rangi na ramionach, bez naszywek jednostki. Po prostu oliwkowozielony. Dla niewprawnego oka – a może i aroganckiego – wyglądałem jak pracownik wsparcia. Może z wywiadu. Może z administracji. Może po prostu ktoś się zgubił. Trzymałem styropianowy kubek z letnią wodą i obserwowałem ich. Obserwowałem, jak się poruszają, jak grupują się w małe, pewne siebie plemiona. Patrzyli na mnie, a potem patrzyli prosto przeze mnie.
Dla nich kobieta w tym pokoju bez widocznej rangi była niewidzialna. Była meblem.
Wtedy podwójne drzwi z tyłu się otworzyły, a poziom hałasu w pomieszczeniu jakby się zmienił. Wszedł porucznik Mark Wyatt – mój przyrodni brat. Nawet z drugiego końca pokoju wyglądał dokładnie jak nasz ojciec. Miał tę samą kwadratową szczękę, te same idealnie ułożone blond włosy, które jakimś cudem przeczyły przepisom dotyczącym noszenia kasku, i tę samą pewność siebie, która mówiła, że budynek jest jego własnością. Towarzyszyło mu dwóch innych pilotów, jego skrzydłowi w barze, jeśli nie w powietrzu. Śmiał się z czegoś, co powiedział jeden z nich, klepiąc go po plecach. Wyglądał jak dziecko z plakatu reklamy rekrutacyjnej.
Rozejrzał się po sali, szukając najlepszego miejsca, a jego wzrok padł na mnie. Zatrzymał się. Zdezorientowany grymas zmarszczył czoło, a potem wygładził je w uśmieszek, który sprawił, że zrobiło mi się niedobrze. Nie widział kapitana. Nie widział weterana. Widział swoją nieudaną starszą siostrę.
Trącił kolegę łokciem i ruszył prosto w moją stronę, a jego głos przebijał się przez gwar otoczenia.
„Jalissa” – powiedział na tyle głośno, by usłyszało go pierwsze pięć rzędów.
Rozmowy ucichły. Głowy się odwróciły.
„Co tu robisz? Zgubiłeś się, szukając budynku administracyjnego?”
Nie ruszyłam się. Zachowałam neutralny wyraz twarzy, a dłonie luźno opuściłam wzdłuż ciała.
„Witaj, Marku” – powiedziałem spokojnym głosem.
Zachichotał i pokręcił głową, jakby miał do czynienia z opóźnionym w rozwoju dzieckiem.
„Serio, Jules, to odprawa Red Flag. Wielka liga. Tata cię przysłał, żebyś podrzucił mi lunch, czy co?”
Podszedł bliżej, naruszając moją przestrzeń osobistą i wskazując palcem na drzwi.
„Musisz się wynosić, kochanie. Zaraz porozmawiamy o taktyce. O prawdziwych sprawach lotniczych, a nie o papierkowej robocie, do której tata mówił, że się nadajesz”.
Odwrócił się do sali, szeroko rozkładając ramiona i występując przed publicznością.
„Moja siostra i wszyscy inni – wygląda na to, że szuka męża, bo kariera pilota się nie powiodła”.
Sala wybuchła. Nie było to tylko kilka chichotów. To był ryk śmiechu. Setka mężczyzn, napędzanych adrenaliną i mentalnością stada, szydziła z kobiety stojącej samotnie przy dystrybutorze wody. Mark puścił do mnie oko, okrutnym, lekceważącym gestem.
„No, chodź już” – powiedział, machając ręką, jakby odganiał muchę. „Może po drodze przyniesiesz nam świeżą kawę. Ten dzbanek jest pusty”.
Poczułem żar w karku. Serce waliło mi jak młotem, fizyczna reakcja na publiczne obdzieranie ze skóry. Czułem ciężar ich spojrzeń, lekceważenie, jawną niesprawiedliwość. Zacisnąłem palce, wbijając paznokcie w kieszenie dłoni. Chciałem krzyczeć. Chciałem wymienić godziny lotu. Chciałem złamać mu nos.
Ale tego nie zrobiłem.
Wziąłem powolny, głęboki oddech, rozszerzając przeponę, tak jak przed zakrętem w dużym przeciążeniu. Zamknąłem umysł na hałas. Przypomniałem sobie zniszczone strony Biblii, werset, który zaznaczyłem żółtym markerem lata temu, kiedy zaczynałem szkołę lotniczą, i uświadomiłem sobie, jak trudna będzie ta droga. Księga Przysłów 12:16. Wyrecytowałem go w myślach, a słowa te utworzyły tarczę ochronną wokół mojego temperamentu.
Głupiec od razu okazuje swoje rozdrażnienie, lecz człowiek roztropny przymyka oczy na zniewagę.
Albo w tym przypadku, roztropna kobieta.
Rozluźniłam szczękę. Spojrzałam Markowi prosto w oczy. Nie cofnęłam się. Nie spuściłam wzroku. Po prostu patrzyłam na niego zimnym, beznamiętnym wzrokiem, który zazwyczaj wytrącał ludzi z równowagi. Ale Mark był zbyt pijany własnym ego, żeby to zauważyć.
„Skończyłeś, poruczniku?” zapytałem cicho.
„Próbuję tylko pomóc ci zachować twarz, Jules” – zadrwił.
Nagle drzwi z przodu sali – te zarezerwowane dla personelu dowodzenia – otworzyły się z hukiem. Dźwięk brzmiał jak wystrzał z pistoletu.
„Pokój, dziesięciopokojowy!” krzyknął głos.
Śmiech ucichł natychmiast. Zapadła ciężka, dusząca cisza. W powietrzu rozbrzmiał dźwięk setek ciał stających na baczność – szelest kombinezonów lotniczych, tupot butów. Mark zesztywniał, jego uśmieszek zniknął, a wzrok powędrował przed siebie.
Wszedł generał Harris. Był legendą Sił Powietrznych, mężczyzną o srebrnych włosach i twarzy wyrzeźbionej z granitu, z trzema gwiazdami na ramionach. Nie patrzył na tłum. Nie patrzył na ekran projektora. Kroczył zdecydowanym krokiem, a jego buty odbijały się echem od linoleum.
Szedł prosto w naszym kierunku.
Mark wypiął pierś, przygotowując się do powitania generała, z rozpaczliwym spojrzeniem w oczach. Zaczął unosić rękę do salutu.
„Generale, ja tylko…”
Generał Harris nawet nie mrugnął. Przeszedł obok Marka, jakby był duchem. Stanął tuż przede mną. Cała sala wstrzymała oddech. Mark wyglądał na zdezorientowanego, jego ręka unosiła się w połowie, a usta miał lekko otwarte.
Generał Harris zatrzymał się. Zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu, bystrym i pełnym szacunku. Potem powoli, z rozmysłem, trzygwiazdkowy generał uniósł rękę i oddał mu energiczny, perfekcyjny salut.
„Falcon One” – powiedział generał, a jego głos poniósł się do głębi cichej sali. „Twoja droga. Zrób im piekło”.
Odwzajemniłem salut, ostro i profesjonalnie.
„Dziękuję, Generale.”
Opuściłam rękę i spojrzałam na Marka. Cała krew odpłynęła mu z twarzy. Wyglądał, jakby dostał cios w brzuch. Otwierał i zamykał usta, ale nie wydobył z siebie żadnego dźwięku. Uświadomienie sobie tego, co się stało, powoli i przerażająco go ogarniało.
Nie odezwałem się do niego ani słowem. Nie musiałem. Odwróciłem się do niego plecami i wszedłem po schodach na podium, zajmując miejsce na środku sceny. Spojrzałem na morze twarzy – tych samych, które śmiały się dziesięć sekund temu. Teraz wyglądały na przerażone.
Wziąłem mikrofon.
„Zajmijcie miejsca” – rozkazałem.
Jedyną reakcją był odgłos stu mężczyzn siadających jednocześnie.
„Jestem major Jalissa Wyatt. Mój znak wywoławczy to Falcon One. Jestem dowódcą misji powietrznej Red Air.”
Zatrzymałem się, pozwalając ciszy się przeciągnąć, pozwalając Markowi się w niej spocić.
„A przez następne dwa tygodnie” – powiedziałem – „to ja decyduję, czy przeżyjesz tam na górze”.
Salut generała Harrisa był jak ciepłe słońce po długiej, mroźnej zimie. To był ten rodzaj szacunku, którego pragnąłem całe życie. Ale stojąc na podium i patrząc na bladą, przerażoną twarz Marka, moje myśli nie zatrzymały się na tej chwili zwycięstwa. Zamiast tego, cofnęły się o dwa tygodnie. Do chwili, która rozpaliła ogień płonący teraz w mojej piersi.
Powrót do stołu w Prime Cut, jednej z najdroższych restauracji serwujących steki w Las Vegas, gdzie w powietrzu unosił się zapach dojrzewającej wołowiny, drogiej wody kolońskiej i przytłaczających oczekiwań mojego ojca.
Restauracja była słabo oświetlona, typowa dla miejsca, gdzie boksy były z ciemnego mahoniu i skóry, a kelnerzy nosili smokingi. Oczywiście, byliśmy tam, żeby uczcić Marka. Właśnie dostał swoją szansę na Red Flag – to samo ćwiczenie, które ja potajemnie prowadziłem. Ale dla mojej rodziny Mark był bohaterem, a ja obserwatorem.
Mój ojciec, pułkownik Rhett Wyatt, emerytowany, siedział na czele stołu niczym król obsadzający dwór. Kręcił kieliszkiem Napa Valley Cabernet, którego czerwony płyn odbijał światło świecy. Spojrzał na Marka z dumą tak intensywną, że aż bolało patrzeć.
„Za Marka” – oznajmił mój ojciec, unosząc kieliszek. Jego głos grzmiał, przyciągając spojrzenia z pobliskich stolików. „Następne pokolenie. To, które w końcu wyniesie nazwisko Wyatt z powrotem do stratosfery. Za dziedzictwo”.
„Za dziedzictwo” – powtórzyła jak echo moja macocha. Delikatnie upiła łyk wina, po czym zwróciła na mnie wzrok. Nie było w nim nienawiści. Było gorzej. To była litość – delikatny, protekcjonalny uśmiech, który mówił: „W porządku, kochanie. Wiemy, że się starałaś”.
Podniosłem szklankę z wodą. Nie piłem. Mruknąłem coś uprzejmego do Marka.
Mark promieniał. Wcinał swój antrykot z kością, idealnie wysmażony na półkrwistym steku, z sokami spływającymi po białym ceramicznym talerzu.
„Dzięki, tato” – powiedział z ustami pełnymi do połowy. „Poczekaj, aż zobaczysz ptaka, którym lecę. F-35 to bestia. Sama awionika… praktycznie lata sam. Będę krążył wokół tych eskadr agresorów”.
Zacisnąłem mocniej dłoń na widelcu. Te eskadry agresorów. Mówił o mojej jednostce. Mówił o mnie.
„Wspaniale, synu” – powiedział tata, pochylając się do przodu. Potem, jakby jakieś nikłe poczucie obowiązku społecznego przypomniało mu o moim istnieniu, lekko odwrócił głowę w moją stronę. „A ty, Julisa? Jak tam w biurze?”
Zawsze nazywał to „biurem”, jakbym pracował w boksie i składał zeznania podatkowe.
„Właściwie, tato” – powiedziałem, starając się zachować spokój – „praca jest intensywna. Opracowujemy nowe scenariusze taktyczne dla zespołu Red Air, symulując zagrożenia piątej generacji za pomocą…”
Machnął ręką, przerywając mi w pół zdania.
„Dobra, dobra. Nie zanudzajmy Marka administracyjnymi szczegółami. Dobrze, że jesteś bezpieczna na miejscu, Jules. Naprawdę.”
Wziął kolejny łyk wina, a jego oczy stały się twardsze.
„Papierkowa robota jest bezpieczniejsza dla kobiet. Twoja matka nigdy tego nie rozumiała. Zawsze musiała naciskać, musiała być w kokpicie. I zobacz, do czego ją to doprowadziło”.
Przy stole zapadła cisza. Wspomnienie o mojej matce – która zginęła służąc ojczyźnie, pilotce o wiele lepszej niż mój ojciec – wisiało w powietrzu jak dym. Nie opłakiwał jej. Wykorzystywał jej śmierć, żeby usprawiedliwić swoje rozczarowanie mną.
Mówił: Jesteś pomyłką, tak samo jak ona.
Przełknąłem gulę w gardle.
„Była bohaterką, tato.”
„Była uparta” – sprostował chłodno.
Wtedy maska radosnego ojca wróciła na swoje miejsce. Sięgnął pod stół.
„Dość o przeszłości. Mamy dary.”
Wyciągnął ciężkie, prostokątne pudełko owinięte w aksamit i przesunął je po białym obrusie w stronę Marka. Mark rzucił się na nie jak dziecko w bożonarodzeniowy poranek. Otworzył pudełko i aż zamarł.
W środku znajdował się Breitling Navitimer – najdoskonalszy chronograf lotniczy. Stalowa koperta, czarna tarcza, misterny pierścień z suwakiem logarytmicznym. Zegarek wart osiem tysięcy dolarów. Symbol. Pamiątka rodzinna.
„Tato” – wyjąkał Mark, zapinając go na nadgarstku – „to jest… wow”.
„Zasłużyłeś” – powiedział tata, promieniejąc. „Pilot potrzebuje prawdziwego zegarka. Noś go, kiedy przekroczysz barierę dźwięku”.
Wtedy tata zwrócił się do mnie. Sięgnął do kieszeni kurtki i wyciągnął cienką białą kopertę. Przesunął ją po stole. Była lekka. Nic nie znaczyła.
„Nie zapomniałem o tobie, Jules” – powiedział swobodnie.
Otworzyłem kopertę. W środku była plastikowa karta podarunkowa. Wyciągnąłem ją. Była to karta podarunkowa do sieci sklepów spożywczych. Whole Foods. Kwota napisana markerem na odwrocie wynosiła 50 dolarów.
Wpatrywałem się w nią. Karta podarunkowa o wartości pięćdziesięciu dolarów na zakupy spożywcze.


Yo Make również polubił
Owoc, który lepiej niż komercyjne dezodoranty eliminuje nieprzyjemny zapach pod pachami
BABKA PIASKOWA JAK PUCH
PĄCZKI SUFLETOWE
Domowe Kruche Ciasteczka z Maszynki