Rodzice powiedzieli mi, że jestem zbyt biedny, aby kupić udziały w rodzinnej praktyce lekarskiej Richardsonów, tego samego tygodnia, w którym podpisałem dokumenty przejmując ją za pośrednictwem szpitala, który prowadziłem.
Siedzieli naprzeciwko mnie w sali konferencyjnej na wysokim piętrze szpitala Memorial, a panorama Chicago rozciągała się za moimi ramionami niczym cichy chór. Włosy mojego ojca były teraz całkowicie srebrne, perły mojej matki były tymi samymi, które nosiła na każdej gali z okazji ukończenia szkoły i wręczenia nagród. Oboje wciąż byli tak pewni tego, kim są i kim ja powinnam być.
„Nawet gdybyś miała odpowiednie przeszkolenie” – powiedział mój ojciec ostrym tonem – „nigdy nie mogłabyś sobie pozwolić na poważny udział w tej praktyce, Cheryl. Nie rozumiesz skali, o której mówimy”.
strzałka_do_przodu_iosPrzeczytaj więcej
00:00
00:21
01:31
Zasilane przez
GliaStudios
Nie miał pojęcia, że rozmawia z dyrektorem naczelnym i głównym lekarzem tego samego szpitala, który już go kupił.
Zajęło mi piętnaście lat, żeby dotrzeć do tego stołu.
Nazywam się Cheryl Richardson. Dorastałam w zamożnej dzielnicy pod Chicago, gdzie nazwisko Richardson było synonimem medycyny. Ludzie nie mówili po prostu: „Idę do lekarza”. Mówili: „Wizyty u Richardsonów”.
Mój dziadek zbudował pierwotną klinikę po II wojnie światowej. Mój ojciec, dr James Richardson, przekształcił ją w prężnie działającą praktykę chorób wewnętrznych. Moja matka, dr Margaret Richardson, rozszerzyła ją o położnictwo i ginekologię. Razem odebrali połowę porodów w mieście, a drugą połowę utrzymali przy życiu na tyle długo, by być za to wdzięcznym.
Kiedy miałem pięć lat, sąsiedzi już mówili o „następnym pokoleniu doktorów Richardsonów”. Chodziło im o mojego starszego brata, Thomasa. Zakładali, że pójdę w ich ślady.
W naszym domu medycyna nie była zawodem. Była religią rodziny.
Na ścianach mojego pokoju nie wisiały plakaty filmowe ani zdjęcia boysbandów. Wisiały za nimi laminowane plansze anatomiczne i oprawione kopie dyplomów moich rodziców. Co roku pod choinką pojawiały się zestawy zabawek lekarskich. Przy obiedzie tata zadawał nam pytania z anatomii, a mama opowiadała o skomplikowanych porodach między kęsami pieczonego kurczaka.
„Medycyna jest we krwi, Cheryl” – mawiał mój ojciec, dolewając sobie mrożonej herbaty.
„Nazwisko Richardson niesie ze sobą odpowiedzialność” – dodawała moja matka, niczym cytat z Pisma Świętego.
Thomas chłonął to wszystko jak tlen. Cztery lata starszy ode mnie, był takim synem, którego zazdrościli mu inni rodzice. Przystojny, czarujący, dobry z chemii. W liceum towarzyszył naszym rodzicom w klinice i wracał do domu promienny, pełen opowieści o starszych pacjentach i uroczych maluchach.
„Thomas rozumie, co znaczy być Richardsonem” – mawiała moja matka.
Nie musiała kończyć zdania, abym usłyszał resztę.
Próbowałem. Naprawdę.
Kiedy miałem szesnaście lat, rodzice zatrudnili mnie na lato w recepcji Richardson Family Medicine. Przychodnia zajmowała dwa najwyższe piętra szklano-stalowego budynku medycznego, który wybudował mój dziadek, z marmurową podłogą w holu i ścianą pełną tabliczek z nazwiskami darczyńców.
Odbierałam telefony, meldowałam pacjentów, wypełniałam karty pacjentów. Dowiedziałam się, kto lubi wizyty poranne, a kto zawsze spóźnia się dziesięć minut. Patrzyłam, jak mój ojciec kroczy korytarzem w białym fartuchu, ze stetoskopem przewieszonym przez szyję niczym odznaką służbową. Patrzyłam, jak moja matka wraca z porodu, zmęczona, ale promienna.
Uwielbiałam poczucie, że to, co robiliśmy, miało znaczenie. Uwielbiałam patrzeć, jak pacjenci przychodzą zaniepokojeni i wychodzą spokojni.
Ale moją uwagę przykuły nie tylko sale egzaminacyjne.
To był system planowania, bałagan w kolorowych blokach i odręcznych notatkach. To było biuro rachunkowe wypełnione szafkami na dokumenty, kierownik gabinetu kłócący się przez telefon z firmą ubezpieczeniową o odrzucone roszczenie. To było comiesięczne zebranie personelu, na którym mój ojciec wzdychał z powodu malejących zwrotów kosztów i rosnących kosztów.
Zafascynowała mnie machina, która stoi za medycyną, systemy, które to wszystko umożliwiały — lub uniemożliwiały.
W ostatniej klasie liceum miałem okazję towarzyszyć administratorowi lokalnego szpitala podczas Dnia Kariery. Podczas gdy moi przyjaciele towarzyszyli chirurgom i pielęgniarkom z oddziału ratunkowego, ja towarzyszyłem kobiecie w granatowym garniturze podczas spotkań budżetowych i sesji planowania.
Przeszliśmy przez oddział ratunkowy, podczas gdy ona opowiadała o przepustowości i wskaźnikach zatrudnienia. Siedzieliśmy w sali konferencyjnej, podczas gdy lekarze dyskutowali o otwarciu nowej kliniki w południowej części miasta. Pokazała mi arkusze kalkulacyjne, pulpity nawigacyjne i wykresy satysfakcji pacjentów.
Miało być nudno.
Nie było.
Po raz pierwszy zobaczyłem cały organizm – jak jedna decyzja polityczna może wpłynąć na tysiące istnień. Czułem się, jakbym odkrył nową warstwę medycyny, o której nikt w mojej rodzinie nigdy nie mówił.
Tego wieczoru wróciłem do domu pełen pomysłów. Chciałem przeprojektować poczekalnię w klinice. Chciałem usprawnić system umawiania wizyt. Chciałem, żeby wszystko działało lepiej, nie tylko dla lekarzy, ale także dla pacjentów i personelu.


Yo Make również polubił
🌟 Jak usunąć ciemne plamy w wrażliwych miejscach ciała 🌟
Owoc, który zapobiega przedostawaniu się wirusów do komórek ludzkich i przyłączaniu się do nich
Siedziałem cicho na weselu mojego syna, gdy moja synowa pochyliła się, blada na twarzy, i szepnęła: „tato, musimy natychmiast wyjść”. Zdezorientowany zapytałem dlaczego — zadrżała. „Zajrzyj pod stół”. To, co zobaczyłem, zamarło.
Na ślubie mojego brata, jego panna młoda próbowała mnie poniżyć przed wszystkimi — ale przemówienie mojego 9-letniego syna wprawiło wszystkich w osłupienie!